Debiut mistrza
Przeczytane / 10/01/2015

Wydana w 1990 roku powieść Harlana Cobena „Play Dead” była jego debiutem. Otworzyła mu drzwi do świata bestsellerów, choć po latach Coben mówi o tej książce z pewnym zażenowaniem. Czy słusznie? W wywiadzie z okazji wznowienia „Play Dead” po 15 latach od premiery, Coben powiedział o tej powieści: My goal here was to write the ultimate love story and then blend in stay-up-all-night suspense. I dobra, jeśli taki był zamiar, to chyba powieść należy uznać za udaną. Jest miłość, nawet kilka. Obok tej głównej, będącej także osią „Play Dead” – miłości byłej supermodelki i bizneswoman Laury Ayars biorącej po kryjomu ślub z gwiazdą NBA Davidem Baskinem, widzimy chore, wynaturzone lub zniekształcone w paroksyzmach miłości siostry Laury i brata Davida (byłej narkomanki i obecnego narcystycznego hazardzisty), rodziców Laury ukrywających bardzo mroczny sekret sprzed wielu lat. Mamy też do czynienia z suspensem jakich niewiele we współczesnej prozie. Trudno oderwać się od tej powieści, choć generalnie niewiele może uważnego czytelnika tak naprawdę zaskoczyć. Laurę i Davida poznajemy podczas ich miodowego miesiąca, który spędzają w Australii. Ich ślub był owiany taką tajemnicą, że nie wiedzieli o nim nawet rodzice Laury. Dnie i noce młodych małżonków schodzą generalnie na pieszczotach i komplementach. Tymczasem pewnego dnia…

Żydzi tacy już są
Przeczytane / 06/01/2015

„Pięcioksiąg Izaaka” Angela Wagensteina opowiada to książka niezwykła. Autor spisał po prostu opowieść, jaką o własnym życiu snuł jego przyjaciel Izaak Jakub Blumenfeld. Galicyjski Żyd, który przeżył dwie wojny światowe, trzy obozy koncentracyjne i był obywatelem pięciu ojczyzn. Niesamowite w tej historii jest nie tyle tło – okropieństwo obozów, obłęd komunistów, koszmar ideologii nazistowskiej, plastycznie odmalowane środowisko galicyjskich Żydów – ale to, w jaki sposób Izaak to wszystko opisuje. Wyobrażam sobie rumianego, starszego pana pełnego wigoru, który siedział przy jednym stoliku w wiedeńskiej kawiarni z Wagensteinem. Dawno nie przeczytałem w takiej dawce żydowskich dowcipów, anegdot. Icek naprawdę potrafi się śmiać i to po żydowsku: przede wszystkim z samego siebie i swoich najbliższych. Kiedy opowiada choćby o swoim przyjacielu, rabinie, który był równocześnie szefem Związku Wojujących Ateistów za radzieckiej okupacji, trudno uwierzyć, że opowiadający to wszystko stracił na wojnie dwójkę dzieci i naukochańszą żonę. Mimo wszystko żydowski duch, nadzieja i – choćby pozornie maskowana – wiara w Boga pozwoliły mu przejść przez to nadzwyczaj bogate w dramaty i cierpienia życie. Nie chcę przez ten krótki opis zanegować talentu Wagensteina. Potrafił on tak relacjonować opowieść Blumenfelda, żebyśmy natychmiast się z nim zaprzyjaźnili. Bo jak tu nie lubić uśmiechniętego Żydka stojącego spokojnie w…

Niemiecka (nie)dokładność

O takich książkach jak „Organizacja Lebensborn” Volkera Koopa nie potrafię mówić bez emocji. Od kiedy przed laty dowiedziałem się, czym był Lebensborn, że jeden z jej oddziałów w okupowanej Polsce był – co prawda dość krótko – w Bydgoszczy, zacząłem szukać źródeł. Do dzisiaj nie wiadomo, ile polskich dzieci Niemcy porwali i wywieźli do rodzin zastępczych na terenach Rzeszy. Powojenny „polski” rząd upomniał się o 10 lub 15 tysięcy dzieci (obie liczby pojawiają się w materiałach źródłowych). Jednak do kraju wróciło – według różnych źródeł – około 20-30 tysięcy. Publikacja „The Lebensborn Organisation” wydana przez Southern Illinois University mówi za to, że wróciło do Polski mniej niż 1500 dzieci, ale… w internecie zostały po niej puste linki. W Norymberdze padło stwierdzenie, że Lebensborn był odpowiedzialny za porwanie ok. 250 tysięcy ze wschodu Europy, w tym 200 tysięcy z Polski. Nikt tego nie kwestionował, ale Koop nie wierzy w takie szacunki i – z ogromną szkodą dla wartości książki – jest przekonany, że było to zdecydowanie mniej. „Faktycznie, było wiele takich przypadków – nie tylko w Polsce – jednak ich rozmiary, podane przez Clay (dziennikarkę BBC, która twierdzi, że 200 tysięcy – przyp. PS) dalekie są od rzeczywistości” – pisze Kloop….

Doskonała przekąska
Przeczytane / 30/12/2014

Przyznaję, przegapiłem debiut Charlesa Brokaw. Zacząłem przygodę z tym autorem od jego drugiej powieści. „The Lucifer Code” opowiada o kolejnej – po odkryciu Atlantydy – przygodzie profesora Thomasa Lourdsa. Wydawca już na okładce sugeruje, że mamy do czynienia z nowym, lepszym Danem Brownem. Tytuł powieści też niedwuznacznie odwołuje się do słynnego „The Da Vinci Code”. Czy to słuszny trop? Oczywiście! Dzisiaj każdy, kto chce pisać tego typu thrillery osadzone w historii, mistyce, archeologii musi w ten czy inny sposób nawiązać do konwencji ustalonej przez Browna. A jednak „The Lucifer Code” nie jest kopią. Zarys fabuły jest banalny: profesor Lourds na zaproszenie przyjaciółki leci do Turcji, żeby dać gościnny wykład na tamtejszej uczelni. Na lotnisku nawiązuje rozmowę z młodziutką, śliczną dziewczyną, która prosi go o autograf. Lourds ma nadzieję, na ciąg dalszy tej znajomości. Nie zawiedzie się, choć historia potoczy się zupełnie zaskakująco. Tuż przed drzwiami lotniska nowa znajoma postanawia go porwać. Trochę jej utrudnia zadanie fakt, że… przed wejściem czeka kilku uzbrojonych po zęby ludzi chcących porwać lub na miejscu zabić profesora. Później Brokaw prowadzi czytelnika od akcji niczym z Jamesa Bonda, do archeologiczno-kryptograficznych opowieści. Nie tracąc przy tym niczego z wartkości. To jest jedna z najważniejszych zalet tej powieści:…

Arka Przymierza (nie?) odnaleziona

Arka Przymierza jest najświętszym przedmiotem świata, a jednocześnie najmniej znanym, najbardziej tajemniczym. Wiemy z Tory jak wyglądała, wiemy co w niej przechowywano – tablice z przykazaniami i laskę Arona. Ale tak naprawdę czym była? Czym jest, jeśli wciąż jest? Na pewno pełniła wiele funkcji. Była sercem Świątyni, spełniając swoją rolę jako obiekt religijny, była tronem samego Boga. Żydzi używali jej także jako broni, zabijała wrogów, węże, potrafiła też zburzyć mury Jerycha. Między trąbami Żydzi nieśli właśnie Arkę. Ta mała, niepozorna skrzynia jakich wówczas było mnóstwo nie tylko w Egipcie, miała potężną moc. I nagle zaginęła. Żydowskie legendy mówią, że Jeremiasz zabrał Arkę i ukrył w bezpiecznym miejscu niedługo przed zburzeniem Świątyni. Muzułmanie do dzisiaj twierdzą, że Arka jest ukryta pod Kopułą na Skale. Czarnoskórzy Żydzi z Etiopii przekonują, że Arka jest przechowywana w Kościele Świętej Marii z Syjonu w Aksum. Jak jest naprawdę? Brytyjski hebraista Tudor Parfitt jest przekonany, że odkrył prawdę na temat Arki Przymierza. W książce „Arka Przymierza odnaleziona” przedstawił historię wieloletnich poszukiwań. Trzeba przyznać, że ich zakres budzi podziw: poczynając od Jerozolimy i Bliskiego Wschodu, przez Afrykę i europejskie biblioteki, Parfitt trafia aż do Nowej Gwinei. Jego zdaniem Arka Przymierza z Jerozolimy trafiła wraz z kapłanami do…

Każda rodzina ma swój sekret

Harlan Coben jest mistrzem budowania mądrych intryg. To nie są czyste kryminały, thrillery czy jakkolwiek ktoś chciałby etykietować te powieści. „Hold Thight” jest mimo to perełką na jego torcie. To powieść, której się nie da szybko zapomnieć. Natomiast przeczytać – jak najbardziej. Jak to zwykle u Cobena, w „Hold Tight” mamy znów kilka pozornie niezwiązanych wątków. Wszystkie łączy jeden fakt: rodzinne tajemnice. Głównymi bohaterami – jeśli można tak mówić w kontekście cobenowskiej prozy – są tutaj prawniczka Tia Baye i transplantolog Mike, którzy stają wobec poważnej próby wychowawczej. Ich nastoletni syn, Adam, ma już za sobą ucieczkę z domu. Teraz wydaje się załamany samobójczą śmiercią przyjeciela. Po trudnej dyskusji, nie bez wątpliwości Mike i Tia decydują się zainstalować w komputerze Adama program szpiegujący. Oprócz setek rozmów przez komunikatory, ostrego porno i aktywności na forach, jeden wydruk rozmowy z nieznajomym sprawia, że rodzice Adama są przerażeni. Domyślają się, że ich syn jest w bardzo poważnym niebezpieczeństwie. Tymczasem Adam znika z domu. W drugim wątku obserwujemy parę morderców. Ocalałą z pogromu Pietrę i bezwzględnego, czerpiącego przyjemność z zadawania bólu Nasha, których ściga mająca ogromne problemy z ambicją i poczuciem własnej wartości detektyw Loren Muse. Największą wartością tej powieści, obok niesamowitej przyjemności lektury,…

A jeśli Abraham zostawił testament?
Przeczytane / 15/12/2014

A co jeśli Abraham leżąc na łożu śmierci, pisemnie, w towarzystwie ówczesnego „notariusza” rozstrzygnął jednoznacznie, komu ma przypaść w spadku Jerozolima? Jeden z jego synów jest ojcem islamu, drugi fundamentem judaizmu. Komu najbardziej zależy na tym, żeby nie licząc się z kosztami ukryć testament na zawsze? Sam Bourne to dla mnie nowe nazwisko na literackiej scenie. Jego „The Last Testament” wziąłem do ręki z mieszanymi uczuciami, ale zawsze tak mam, jak kogoś się kreuje na „kolejnego”, „lepszego” Dana Browna. Nie zawiodłem się. Na swojej intuicji rzecz jasna. „The Last Testament” nie jest zły: ma fajny pomysł, mocnych bohaterów, nie najgorsze dialogi (nie licząc paru ewidentnych wpadek, jak ta – bodaj cztery razy powtórzona – kiedy żydowscy bojownicy używają zdań w stylu „Jesus, I have to know!” ;- ) Gorzej, że Bourne nie za bardzo wie, co z tym zrobić. Pisze mu się fajnie, wszystko płynie dość szybko, jak fabuła wpada na mielizny, to zdarza się cud. Nie oczekujmy więc od tej powieści fajerwerków ani finezji. Ale na nudny wieczór albo średniej długości jazdę pociągiem, może być. Zdecydowanie na plus jest oryginalny wybór głównej bohaterki. Nie jest to historyk, dziennikarz, były żołnierz, lekarz czy policjant, jak to bywa u konkurencji. Tutaj…

Nic nie jest oczywiste

Takiej szaleńczej przejażdżki oczekiwałem. Wydana cztery lata temu (2010) powieść z cyklu o detektyw Rizzoli i doktor Isles „The Killing Place” to majstersztyk absolutnie wykraczający poza standardy literatury kryminalnej czy thrillera medycznego. To jest Gerritsen siłą wciągająca czytelnika za rękaw do górskiej kolejki, której zakręty powodują oszołomienie, ale i zachwyt. Praktycznie wszystkie wątki i motywy, za które uwielbiam Tess Gerritsen, pojawiają się w tej powieści. Mamy więc thriller medyczny i soczyste (dosłownie…) sceny eksploracji anatomicznej zarówno pacjentów żywych, jak i poddawanych sekcji ofiar. Mamy też koszmarnie skomplikowany romans Maury Isles z Danielem, który jak pamiętamy jest księdzem szamoczącym się między dwiema miłościami życia. Mamy kryminał, dość powiedzieć, że w pewnym momencie uczestniczymy w ceremonii pogrzebowej… Maury. Do tego zawsze mnie wciągający wątek sekt, prowadzonych przez charyzmatycznego lidera w jemu tylko znanym kierunku. Pojawia się nawet Sansone i jego szkoła dla dzieciaków o „specjalnych zdolnościach”. Nie zabrakło też dylematów macierzyństwa, zarówno w kontekście pragnień i lęków, jak i sekciarskiego obłędu. Co najważniejsze: w tej powieści nic nie jest oczywiste. Każdy pewnik zostanie rozstrzaskany w najmniej spodziewanym momencie. Nie są to zwroty akcji w stylu niektórych pisarzy popularnych, kiedy wątki są prowadzone według przewidywalnego wykresu – tutaj naprawdę jesteśmy wrzuceni do pędzącego…

Medical fiction
Przeczytane / 25/11/2014

Jak zwykle u Tess Gerritsen są lekarze i zbrodniarze. Tym razem nie jest to nasza ulubiona para Jane Rizzoli i Maura Isles, ale cztery lata wcześniejsza (1997) heroina doktor Toby Harper. Co różni „Life support” od cyklu z Rizzoli? Niewiele, mamy ten sam rodzaj napięcia, tę samą dbałość o detal literacki i merytoryczny. Mam jednak wrażenie, że w tej powieści Gerritsen miała przed oczami bardziej dylematy etyczne, niż widowiskową akcję. I świetnie. Problem etyczny, z jakim mamy do czynienia jest głęboko osadzony w rzeczywistych badaniach prowadzonych m.in. w USA i Rosji. Chodzi o zatrzymanie starzenia się. Praktycznie wszystkie komórki ludzkiego ciała się regenerują, oprócz mózgu. A mózg sterujący hormonami jest kluczowy, bo z niego wychodzą sygnały do starzenia się reszty ciała. Istnieją dowody na to, że wszczepione „młode” komórki mózgowe do „starego” mózgu potrafią się doskonale utożsamić z „gospodarzem” i odrodzić jego zdolność do produkcji hormonów. Przynajmniej oficjalne dane dotyczące szczurów potwierdzają tę tezę. A jeśli jest to możliwe z małpami? A jeśli z ludźmi? Specyficzny dom starców, bajecznie bogatych, zapewnia w pakiecie młodość. Oficjalnie dzięki wyjątkowej mieszance hormonów, a faktycznie dzięki wszczepianiu komórek mózgowych pobranych najpierw od ofiar aborcji, a później dzię?i specyficznej „hodowli”, którą się prowadzi w macicach…

Samo ciasto, bez ryby w środku
Przeczytane / 15/11/2014

Pochwaliłem i od razu wpadłem na minę. „Map of bones” Jamesa Rollinsa ma wszystko, co powinna mieć powieść, w którą chciałbym wpaść bez opamiętania. A jednak nie wpadam, ślizgam się i z rosnącą niechęcią zerkam na liczbę stron do końca. Thriller konspiracyjny sięgający do zamierzchłej historii powinien mieć koncept. „Map of bones” takowy posiada. Podbudowany solidną konstrukcją faktograficzną. Złoty piasek, czy w rzeczywistości tak czyste złoto, że zmienia strukturę i wygląda jak szkło, a działa… na różne sposoby, pojawia się u starożytnych, w żydowskiej Torze i później w chrześcijańskich pismach. Da się powiedzieć o nim: „manna”. Da się dowodzić, że to właśnie tę substancję trzymano w Arce Przymierza i Mojżesz o jej reprodukcję prosił kowala. Do tego mamy tajemniczą organizację zakorzenioną co najmniej w średniowiecznych odłamach Templariuszy, „kościół” wewnątrz Watykanu, amerykańskich superbohaterów z supertajnej jednostki megaspecjalnej. Na to nałóżmy romans, serię trudnych (?!) do rozwikłania tajemnic prowadzących jak po sznurku do kulminacji i atrakcyjne plenery plus koszmarne perypetie, które wydają się zabójcze dla bohaterów, a ci oczywiście wychodzą z nich bez szwanku. Dlatego więc ta powieść tak mnie zmęczyła? Jej przewidywalność i niekonsekwencja to główne wady. Nie można prowadzić bohaterów za rączkę, w każdej sytuacji zsyłając im na pomoc Deus…