Czary mary w 170 milionach egzemplarzy

01/01/2014

Długo się broniłem przed zjawiskiem pod nazwą „Dan Brown”. Ale jak dotarła do mnie informacja, że sprzedał on już 170 milionów egzemplarzy swoich powieści, zmiękłem. To nie ciekawość czy zazdrość 😉 mną kierowały, tylko poczucie obowiązku. Po prostu Dan Brown zajął w ostatnich latach taką pozycję w kulturze, że zwyczajnie trzeba go znać. No to spróbowałem… kod leonarda da vinci

Na pierwszy ogień poszedł „Kod Leonarda Da Vinci”. Niby wyrosłem już z Pana Samochodzika, ale bądźmy szczerzy: jeśli ktoś w młodości chłonął z wypiekami Nienackiego, to został zainfekowany na zawsze. Można się wypierać i zaklinać, ale dobrze napisana powieść o tajemnicach, przygodach, ucieczkach i skarbach zawsze wywoła ten sam znany z młodości rumieniec. Nic to, że autor obraża czytelnika traktując go momentami jak ostatniego idiotę – „to na pewno z myślą o amerykańskich odbiorcach” myślimy sobie ignorując nieprzyjemne sugestie Browna. A ten stosuje naprawdę proste sztuczki żeby nas przykuć do lektury. I chwała mu za to.

Sama historia zaginionych dowodów na to, że Jezus ustanowił głową kościoła swoją żonę, a źli faceci wszystko przekabacili jest mocno naiwna. Zwłaszcza kiedy autor stara się możliwie najmocniej uwiarygodnić swoją tezę przytaczając rzeczywiste fakty i dokumenty. Dopóki traktujemy lekturę jak rozrywkę, każdy chwyt jest dozwolony, jednak kiedy „Kod” trafi w ręce czytelnika szukającego Prawdy a nie zabawy, może mu zrobić krzywdę. Albo zachęcić do samodzielnej przygody z tekstami źródłowymi, opracowaniami historycznymi i… dziełami sztuki. inferno-b-iext23216627

Mimo wszystko zachęcony chciałem sprawdzić, czy pozostałe powieści Browna trzymają poziom wyznaczony przez „Kod”. Sięgnąłem po „Inferno”. Podobnie jak w „Kodzie” cała intryga jest oparta na jednej, wyrazistej tezie. Tam była to żona Jezusa, tutaj jest… przeludnienie. A skoro jest nas już tak dużo, a ostatnie dziesięciolecia to niespotykana dotychczas w historii nie tylko naszego gatunku erupcja przyrostu naturalnego, apokalipsa jest blisko. Pojawia się więc na scenie genialny wariat, niewyobrażalnie bogaty naukowiec chcący przerwać ten chocholi taniec by uratować Ziemię. Jedyną drogą jest szybkie i drastyczne zmniejszenie populacji. W pogoń za nim rusza oczywiście profesor Langdon, oczywiście pojawiają się spiski, rządy, WHO, kościół i  piękna kobieta. I oczywiście – jak w „Kodzie” – wszystko kończy się niejednoznacznie. Brzmi ciekawie? Problem w tym, że „Inferno” jest napisane – albo przetłumaczone, bo czytałem po polsku – dramatycznie źle. Po prostu męczy. Tego typu powieść powinna porywać, łapać za koszulę i trzymać do ostatniej strony, a „Inferno” tylko macha rękami…

No Comments

Comments are closed.