Dzieci 44. Cześć i chwała bohaterom!

28/02/2015

Historie jakich były tysiące. Jerzy Mirecki, sam będąc bohaterem własnej książki, zebrał po prostu na prawie 500 stronach, prawie 50 wspomnień osób, które na swoim dzieciństwie mają blizny Powstania Warszawskiego. Od małych, kilkuletnich dzieci, do nastolatków, którzy ryzykując życie, czasem zwyczajnie przekłamując własne metryki, szli pod rozkazy Armii Krajowej.

jerzy-mirecki-dzieci-44-wydawnictwo-bellona-2014-07-19Zawsze lubiłem raczej relacje, niż analizy – tym bardziej, że tych pierwszych było dużo mniej. Ja miałem szczęście, które zmarnowałem. Moi dziadkowie, od strony Mamy, walczyli w Powstaniu. Potem zostali wygnani do Białegostoku, stamtąd wrócili do stolicy, by niedługo później znów udać się w podróż – na jakiś czas – do Bydgoszczy, gdzie ostatecznie znaleźli swoje mogiły. To było i jest dla mnie szczęście i honor, że w moich żyłach płynie jakaś część powstańczej krwi. A równocześnie to moja własna porażka, że byłem zbyt młody, zbyt przekonany o wieczności teraźniejszości, żeby namówić dość niechętnych dziadków do wspomnień. Wszystko co wiem, wiem z przypadkowych zdań, słów, spojrzeń, relacji mamy i wujka, którzy urodzili się tuż po wojnie. Dobra, zapędziłem się w zwierzenia, ale „Dzieci 44” są dla mnie bardzo osobistą rozmową z tymi, którzy cudem przeżyli Powstanie, jak moi dziadkowie. Cudem, bo każdy – niezależnie od tego, czy miał opaskę i był żołnierzem, czy po prostu mieszkał wówczas w Warszawie musiał zginąć. Jeśli przeżył, to był cud. Bycie powstańcem i bycie warszawiakiem oznaczało praktycznie to samo. Mało tego, z relacji zamieszczonych w tej książce wynika, że bycie powstańcem było… bardziej bezpieczne. Przynajmniej tak to wyglądało oczami dzieci, które przecież też nosiły pocztę, leki, a czasem broń.

Andrzej Olas, który podczas Powstania miał osiem lat napisał:

Wnętrze schronu śmierdziało, było wilgotno i brudno. Kiedy znaleźliśmy tam ludzką czaszkę, przez tydzień nie wchodziliśmy do środka. Była to jednak tak znakomita kryjówka, ze zaczęliśmy jej używać, bawiąc się w chowanego, a potem przenieśliśmy czaszkę w ślepy koniec schronu, zeby nam nie przeszkadzała. Potem znaleźliśmy drugą czaszkę i przenieśliśmy ją w to samo miejsce. Koło czaszek nie wolno się było chować. Czaszkę, w której było mniej zębów, nazywaliśmy niemiecką, a tę drugą – czaszką Polaka.

Miałem męczące sny; najgorszy był ten, w którym śniło mi się, że goniony przez esesmanów uciekam po dachach domów. Najczęściej spadałem, choć zdarzało się, że zostałem złapany.

Takie relacje dominują w „Dzieciach 44”. Osobiste, intymne wspomnienia, bo też i jakie inne mogą mieć osoby, które były wówczas dziećmi? Oczywiście, przez tyle lat ich własne wspomnienia zostały przesączone przez wspomnienia rodziców, bliskich, książki, pamiętniki, filmy, pytania i sugestie autora zbioru. Mimo wszystko to są ICH wspomnienia. O czym mówią nasi Bohaterowie? O najprostszych rzeczach: o braku zabawek, braku wody, jedzenia, brudzie i strachu. O utracie bliskich, bo każdy wówczas kogoś stracił, ale też o nadziei. Na życie, normalne życie. O marzeniach, żeby zjeść ziemniaka (jak to się wówczas mówiło w Warszawie: kartofla), wykąpać się, napić wody do syta.

Zwykłe, ludzkie emocje i uczucia, które przecież w tych młodych ludziach dopiero się budziły, są najmocniejsze. Najbardziej wyraziście mówią o realiach sierpnia i września 1944 roku w Warszawie. Jeden z autorów książki, Michał Gradowski miał w czasie Powstania 12 lat. Walczył, został odznaczony Krzyżem Walecznych. W gruzach Warszawy został jego najbliższy przyjaciel, „Selim”. Gradowski czuł się tak samotny, że pisał do niego listy, których wiedząc o jego śmierci nie wysyłał. Na szczęście dla nas, te listy przetrwały do dzisiaj w archiwum autora. Pisał m.in. tak:

Chcę Ci powiedzieć, że widziałem piekło od środka i choć miałem nadzieję, tak jak my wszyscy, i wierzyłem, że jednak z tego da się jakoś wyjść, to mimo to zaraziłem się tą straszną chorobą, jaką jest nienawiść. Wtedy właśnie nauczyłem się nienawidzić i mniemając, że to cenne uczucie, przechowywałem je jak talizman, jak mego orzełka w najgłębszym schowku. (…) Miałem wtedy 12 lat i nauczyłem się patrzeć spokojnie na ludzkie tragedie, na te wielkie – jak bolesne konanie, i na te mniejsze – jak samotne trupy pod ścianami. Zrobiłem się zupełnie niewrażliwy na krew, krew jednako przecież gorąca po obu stronach barykady. I to mi zostało do dziś.

Ponad 10 lat po upadku Powstania, w Wigilię roku 1956 napisał do „Selima”:

Czy pamiętasz szpitale? Pamiętasz. To dobrze, bo nie chcę ich wspominać. Wszystko ma swoje granice. Można znieść widok człowieka, który zgarnia swe białe wnętrzności rozlane wśród odłamków tynku i szkła, ale nie można znieść widoku tamtych szpitali, mrocznych piwnicznych szpitali – trupiarni śmierdzących lizolem. Kto raz wciągnął w płuca zapach tych piwnic i usłyszał dźwięki stamtąd dochodzące, ten pamiętać je będzie po grób.

Nie wszystkie „powstańcze dzieci” były warszawiakami. Spora grupa trafiła do Warszawy tuż przed wojną, lub nawet w jej trakcie. Po doświadczeniach poprzedniej wojny, gdzie najgęściej trup się słał na polach bitew, na frontach i w małych, czasem bardzo okrutnie mordowanych wioskach, ludzie byli przekonani, że najbezpieczniej będzie przetrwać wojenną zawieruchę w dużym mieście, w stolicy. Zupełnie jak dzisiaj, byli przekonani, że mamy w końcu XX (albo i XXI jak dzisiaj) wiek i wojna jeśli w ogóle będzie, będzie humanitarna, kulturalna. Jeden rząd zmieni się na inny, jedna waluta na inną, jeden język urzędowy na inny (albo i nie). Tymczasem bodajże jedno wspomnienie na pół setki jest autorstwa kogoś, kto pochodził z Woli, gdzie Rosjanie i Ukraińcy pod niemiecką komendą wymordowali kilkadziesiąt tysięcy osób: dzieci, starców, chorych, zdrowych, wsio rawno.

Andrzej Michalik, w sierpniu 44 trzynastolatek pisze dzisiaj tak:

Gdy wyszliśmy na plac Żelaznej Bramy, naszym oczom ukazał się straszny widok: do słupa lampy ulicznej był przywiązany powstaniec, o całkowicie osmalonej twarzy, stojący na wypalonych piszczelach, które znajdowały się w jakiejś wypalonej wanience. W dalszej drodze (już nie pamiętam, jakie to były ulice) pojawili się „własowcy” (Ukraińcy) – prawdziwa dzicz! Usiłowali wyciągać z kolumny młode dziewczyny. Pamiętam, jak jeden „własowiec” chciał wyciągnąć młodą dziewczynę, a przechodził obok elegancki oficer Gestapo, dziewczyna zwróciła się do niego o ratunek. Oficer wyjął z kabury pistolet z zamiarem zastrzelenia „własowca”, ten upadł na kolana, całując Niemca po butach, oficer schował pistolet, „własowiec” wskoczył na konia i odjechał. (…) Idąc dalej, napoptykaliśmy na spalone trupy ludzi. W jednym miejscu przechodziliśmy przez stertę okupacyjnych pieniędzy – nikt się po nie schylił.

Niemcy to był wróg oczywisty, ale – przynajmniej w mundurze Wehrmachtu – w miarę cywilizowany, choć okrutny, natomiast Ukrainiec i Rosjanin to było zło w najbrudniejszej postaci. Nic dziwnego, że chyba większa część „powstańczych dzieci”, które zamieściły swoje wspomnienia w zbiorze „Dzieci 44” mieszka dzisiaj w Kanadzie, Wielkiej Brytanii, USA. Można dywagować, czy ten fakt jest znaczący. Bez wątpienia jest to jednak kolejna konsekwencja czegoś, co jak czytamy przynajmniej w części wspomnień i tak musiało się wydarzyć. Cześć i chwała Bohaterom!

No Comments

Comments are closed.