Partyzantka na ludowo raz jeszcze

03/04/2015

Dalszy ciąg mojej przygody z ludowymi partyzantami spod znaku Batalionów Chłopskich. Znów byłem dwa wieczory w Świętokrzyskiem. Tym razem z oddziałem „Tomasza”.

partyzantyJózef Abramczyk „Tomasz” w swoich wspomnieniach „Partyzanci z kozienickiej puszczy” pisze o swoim oddziale, który walczył w tym samym czasie i prawie tym samym miejscu do oddział „Szczytniaka”. Przygody obu oddziałów, jak pewnie wszystkich partyzantów walczących wówczas z Niemcami, były bardzo podobne. Głód, niedostatek broni i ubrań, strach nie tyle o własne życie, co o życie bliskich i tych, którzy partyzantom pomagali, przeraźliwe zimno i gorąca nadzieja na zwycięstwo.

„Tomasza” odróżniają od „Szczytniaka” dwie sprawy. Przede wszystkim ta książka jest poświęcona temu, co zapowiada tytuł. Czytamy więc o partyzanckich przygodach, radościach i dramatycznych klęskach, ale autor oszczędził nam komunistycznego bajdurzenia. Przywiązanie do Batalionów Chłopskich i niezgoda na wcielenie do Armii Krajowej wynika tutaj nie tyle z różnych wizji przyszłej Polski, co raczej z lokalności, chłopskiego etosu, lojalności wobec pierwszych struktur podziemnego wojska i przysięgi złożonej konkretnym barwom. Dzięki temu dużo lepiej czyta się tę właśnie książkę.

Drugą różnicą jest wrażliwość autorów. O ile „Szczytniak” raczej nie pisał o koszmarze, nie epatował dramatycznymi opisami, „Tomasz” nas nie oszczędza. Jego opisy brutalności Niemców mogą się przyśnić. Mniej delikatnym sugeruję zatrzymać się w lekturze tej notki właśnie tutaj.

We wsi Psary w stodole ojczyma „Bilofa” wszystkich aresztowanych rozebrano do naga, skrępowano ręce i nogi kolczastym drutem i wieszano ich na drągach opartych w poprzek o zapolnice. Tak zawieszonych katowano okrutnie. (…) Ofiarom poprzetrącano kości, pomiażdżono palce, powybijano zęby. Bolesławowi Szewcowi, operowanemu przed dwoma tygodniami na wyrostek robaczkowy, popękały szwy i wypłynęły jelita. Tak okrwawionych i pobitych, wrzucano na wóz jak popadło. Żandarmi deptali po nich, wprost upychali, by wszystkich zmieścić na jednym wozie. (…) Zawleczono ich do gmachu gestapo, gdzie zostali skazani na karę śmierci.

Dramatycznie brzmi opis pacyfikacji wsi, w której mieszkała staruszka, ponad 70-letnia Józefa Bąk. Jej trzej synowie – Bolesław „Sęk”, Józef „Sosna”, Jan „Liść” – i wnuk Henryk „Grzegorz” walczyli w oddziale „Bilofa”.

Gdy żandarmi wyłamywali drzwi, żeby wedrzeć się do domu, córce kazała ratować się ucieczką przez okno, a sama stanęła twarzą w twarz z niebezpieczeństwem. Wywlekli ją brutalnie na podwórko, gdy już zewsząd buchały płomienie.
– Wiemy, że twoi synowie są w bandzie, ale z kim przestają? Mów, ocalisz życie! – wołali hitlerowcy.
Lecz „Matka Partyzantów” milczała. Wiedziała, że milczenie – to jej śmierć, ale wiedziała również, że tylko w ten sposób, milczeniem, ocali życie wielu młodym ludziom – kolegom jej synów, którzy, spędzeni przed dom sołtysa, czekali na wyrok. Wybrała śmierć. Gestapowcy na próżno starali się wydobyć potrzebne im wiadomości. Gdy nie pomagały perswazje, grozili, szargali, włóczyli po podwórzu. Sponiewierana kobieta milczała jak zaklęta. Rozzłoszczeni, ze nic nie mogą z niej wydobyć, chwycili ją za ręce i nogi, unieśli z ziemi i z rozmachem wrzucili do domu, a potem go podpalili.
Józefa Bąk „Matka Partyzantów” spłonęła żywcem.

No Comments

Comments are closed.