Samo ciasto, bez ryby w środku

15/11/2014

Pochwaliłem i od razu wpadłem na minę. „Map of bones” Jamesa Rollinsa ma wszystko, co powinna mieć powieść, w którą chciałbym wpaść bez opamiętania. A jednak nie wpadam, ślizgam się i z rosnącą niechęcią zerkam na liczbę stron do końca.

map_of_bonesThriller konspiracyjny sięgający do zamierzchłej historii powinien mieć koncept. „Map of bones” takowy posiada. Podbudowany solidną konstrukcją faktograficzną. Złoty piasek, czy w rzeczywistości tak czyste złoto, że zmienia strukturę i wygląda jak szkło, a działa… na różne sposoby, pojawia się u starożytnych, w żydowskiej Torze i później w chrześcijańskich pismach. Da się powiedzieć o nim: „manna”. Da się dowodzić, że to właśnie tę substancję trzymano w Arce Przymierza i Mojżesz o jej reprodukcję prosił kowala. Do tego mamy tajemniczą organizację zakorzenioną co najmniej w średniowiecznych odłamach Templariuszy, „kościół” wewnątrz Watykanu, amerykańskich superbohaterów z supertajnej jednostki megaspecjalnej. Na to nałóżmy romans, serię trudnych (?!) do rozwikłania tajemnic prowadzących jak po sznurku do kulminacji i atrakcyjne plenery plus koszmarne perypetie, które wydają się zabójcze dla bohaterów, a ci oczywiście wychodzą z nich bez szwanku.

Dlatego więc ta powieść tak mnie zmęczyła? Jej przewidywalność i niekonsekwencja to główne wady. Nie można prowadzić bohaterów za rączkę, w każdej sytuacji zsyłając im na pomoc Deus ex machina. W niektórych recenzjach widziałem porównywanie „Map of bones” do „The Da Vinci Code”. To trochę jakby porównać polski rynek wydawniczy do brytyjskiego. Niby trochę o to samo chodzi, ale…

No Comments

Comments are closed.