Gerritsen w Azji
Przeczytane / 25/07/2014

Spodziewałem się kryminału, a dostałem… nie wiem co. „Never say die” to mieszanka kryminału, thrillera, akcji, może nawet i romansu. Świetna mieszanka! Tess Gerritsen przyzwyczaiła mnie do thrillerów/kryminałów medycznych. Tym razem jest zupełnie inaczej. Młoda dziewczyna chce spełnić ostatnie życzenie umierającej matki i poznać prawdę o swoim ojcu. Maitland zaginął podczas wojny, której oficjalnie nie było. W piekle Laosu walczyli wszyscy: Amerykanie, Rosjanie, Francuzi, Anglicy i oczywiście miejscowi komuniści. Na chaosie zarabiali fortuny przemytnicy broni i narkotyków. Ojciec naszej bohaterki był jednym z najlepszych pilotów pracujących dla Air America, która miała zasłużoną sławę „zaufanego” przewoźnika. Nigdy nie pytali o nic oprócz trasy lotu. Już w Azji Willy Maitland napotyka na mur. Komuniści nie życzą sobie żadnego węszenia. Nie udzielają żadnych informacji o wojnie sprzed 20 lat. Willie przychodzi z pomocą Amerykanin – Guy Barnard – który oczywiście ma swoje powody. Podejrzewa on, że Maitland wcale nie zginął podczas katastrofy samolotu, tylko… przeszedł na drugą stronę. I za udowodnienie tej tezy Guy może dostać od pewnej organizacji dwa miliony dolarów. A jako że Willy jest śliczną dziewczyną, a Guy przystojniakiem, wiadomo jak to się wszystko kończy 🙂 To naprawdę niesamowite, w jaki sposób Gerritsen buduje klimat. Czytając „Never say die” naprawdę…

Kolejne noce w Bostonie
Przeczytane / 16/07/2014

Dwie noce. Tyle czasu spędziłem z „Vanish”. To już kolejna powieść Tess Gerritsen, która staje się dla mnie numerem jeden w kategorii przyjemnego pożeracza czasu. „Vanish” wyszedł po polsku jako „Autopsja”, co jest moim skromnym zdaniem koszmarnym nieporozumieniem i niesmacznym spłaszczeniem tematu. Vanish to po angielsku znikać. Ale nie tylko: w matematyce vanish oznacza stać się zerem. W powieści oba te znaczenia nabierają sensu. W świecie nielegalnych imigrantek z Europy Wschodniej, które wbrew swojej woli są zmuszane do prostytucji w USA, vanish oznacza, że po przekroczeniu granicy z Meksykiem dziewczyny (i dziewczynki) po prostu rozpływają się, znikają. Nie mają nazwisk, dokumentów, nie figurują w żadnych rejestrach. Są tylko ciałami do dowolnego wykorzystania, włącznie z brutalnymi morderstwami. Ich życie zostaje sprowadzone do matematycznego zera, choć w powieści jest mowa o około 50 tysiącach takich dziewczyn wykorzystywanych w seksualnym niewolnictwie w całych Stanach. Powieść zaczyna się jak zwykle u Gerritsen od mocnego uderzenia. W kostnicy, przed autopsją, dr Maura Isles słyszy jakiś dźwięk dobiegający z zamkniętego worka. Okazuje się, że przywieziony osiem godzin wcześniej trup pięknej, nieznanej dziewczyny wyłowionej z oceanu… wcale nie jest trupem. Dziewczyna otwiera oczy. Dla mediów to hit, szpital jest otoczony przez kamery i dziennikarzy. Dziewczyna – jak…

Demony w ludzkiej skórze?
Przeczytane / 01/07/2014

Znowu wybrałem się na wędrówkę z Tess Gerritsen, która obiecała mi dreszcze. Słowa dotrzymała. „The Mephisto Club” (po polsku wyszło jako „Klub Mefista”) to kolejna powieść Gerritsen, którą przeczytałem z narastającym zadziwieniem. W jak ciekawy sposób łączy ona gatunki, a wciąż znajduje miliony czytelników. Wydawać by się mogło, że bestseller powinien być dość precyzyjnie zdeklarowany gatunkowo, tak piszą ci, którzy sprzedają najwięcej książek na świecie. A w tej powieści mamy kryminał, horror i thriller. I co najważniejsze, nie gryzą się one między sobą, tylko stanowią klocki naprawdę ciekawej układanki. Do tego wszystkiego dołóżmy dosadny, konkretny, precyzyjny język autorki i mamy perełkę. Jak to u Gerritsen, dzielna pani detektyw Jane Rizzoli i pani doktor Maura Isles mają do rozwiązania kolejną sprawę. Tym razem bardzo krwistą i niejednoznaczną. Ofiarą jest młoda kobieta, której kończyny ? prawie wszystkie ? znaleziono w kilku pomieszczeniach jej domu. Całość dekoracji wieńczyły liczne symbole jednoznacznie kojarzące się z satanizmem. Im głębiej nasze panie zagłębiają się w sprawę, tym bardziej staje się ona zagadkowa. Morderca naprowadza je na ślad pewnej grupy osób, nazywanej Klubem Mefista. Jest to wyjątkowo potężna, choć nieliczna organizacja zajmująca się tropieniem aktywności… demonów. Wierzą oni, że Pismo Święte, apokryfy i pierwotne wierzenia opierają się…

Miłość i inne powody do zwyrodnienia
Przeczytane / 06/06/2014

Czy można z miłości zostać kompletnym świrem? Pewnie można, ale nie o takie „świrowanie” akurat chodzi w „Keeping the dead” (po polsku wyszło jako „Mumia”). Tess Gerritsen nie lubi prostych rozwiązań. [uwaga: zdradzam fragmenty fabuły] Syn obrzydliwie bogatego biznesmena, pasjonującego się archeologią, zakochuje się w koleżance podczas wykopalisk w Egipcie. Jednak ta miłość jest nie tylko nietypowa, jest po prostu koszmarnie chora. Ponad dwadzieścia lat później kobiecie i jej córce wciąż zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo. Okazuje się, że świr poznał kolegę i stworzyli tandem morderców. Nie zwyczajnych oprychów. Morderców z klasą. Ich ofiary kończą „utrwalone”: jako mumia, tsantsa (polecam Wikipedię, robi wrażenie) albo bog woman (starożytna metoda utrwalania martwego ciała przy wykorzystaniu specyfiki niektórych bagien). Trzeba przyznać, że Gerritsen jest dobra. Bardzo dobra. Opowiada historię opartą na egiptologii, entologii, archeologii i kryminalistyce w taki sposób, że nie zastanawiamy się nad problemami technicznymi. Czytelnik może skupić się na trzymaniu kciuków za bohaterkę, a autorka prowadzi go pokrętnymi drogami trzymając wciąż za rękę. Przygotujmy się mimo wszystko na karkołomną jazdę, z kilkoma naprawdę ostrymi zakrętami 🙂

Pani doktor pisze bestsellery
Przeczytane / 16/03/2014

Pani doktor zaczęła od harlekinów, skończyła na milionach sprzedawanych powieści nazywanych przez krytykę i wydawców thrillerami medycznymi. Faktycznie Tess Gerritsen, przynajmniej na podstawie „Bloodstream”, pisze oryginalne mieszanki romansowo-kryminalno-sensacyjno-medyczne. Wiem, to brzmi kiepsko – ale naprawdę świetnie się czyta. Idę dalej ścieżką bestsellerów. Gerritsen można kupić w 40 krajach świata i zrobiło to ponad 25 milionów czytelników. Biorąc „Bloodstream” do ręki nie za bardzo wiedziałem czego się spodziewać. Okładka poinformowała mnie, że to azjatyckiego pochodzenia amerykańska internistka, która rzuciła leczenie ludzi na rzecz zarabiania milionów dolarów z pisania thrillerów medycznych. Spodziewałem się trudnej językowo, wyrafinowanej tematycznie i zdyscyplinowanej językowo przygody. Zawiodłem się, ale nie żałuję. „Bloodstream” to opowieść o pani doktor, wdowie, która z nastoletnim synem uciekła z Bostonu do małego miasteczka. Jesteśmy tam świadkami erupcji przemocy, zwłaszcza wśród najmłodszych mieszkańców. W szkole uczeń wyciąga broń i zabija nauczyciela, na przerwach toczą się wciąż bijatyki, ginie coraz więcej osób. Identyczna sytuacja miała miejsce 52 lata wcześniej. Pani doktor odkrywa pewne podobieństwa i dochodzi do wniosku, że młodzi ludzie nie są winni swoich agresywnych zachowań. Podejrzewa, że są po prostu zakażeni jakimś wirusem, najprawdopodobniej atakującym kąpiących się w pobliskim jeziorze nastolatków.   Zapowiada się ciekawie? Średnio. A mimo to powieść czyta się…