Ofiary fanatyzmu
Przeczytane / 08/03/2015

„Ofiary fanatyzmu” wydane w 1987 roku to naprawdę ciekawa pozycja, choć dzisiaj mocno zapomniana. Nie wszystko co wyszło „za komuny” o historii musi być złe 🙂 Mimo wszystko, akurat ta książka jest z różnych powodów warta lektury. Franciszek Bernaś wziął pod swoją – mocno czerwoną, nie ukrywajmy – lupę zabójstwa trzech prezydentów: Abrahama Lincolna, Gabriela Narutowicza i Paula Doumera. Te wydarzenia dzieli nie tylko 67 lat i parę tysięcy kilometrów. Jest jednak coś, co zdaniem autora łączy trzy morderstwa: fanatyzm i tajemnica przyklejona do postaci tych, którzy pociągali za cyngle. Tuż za marginesem książki można znaleźć najważniejszą cechę wspólną: prawicowość czy konserwatyzm, który miał zdaniem autora być główną przyczyną morderstw. Do Lincolna, tuż po bratobójczej wojnie secesyjnej prowadzonej – jak nas przekonuje autor – wyłącznie z powodu niezgody w sprawie zniesienia niewolnictwa strzały oddał wieczorem 14 kwietnia 1865 roku dziwak, John Wilkeas Booth. Aktor i w tajemniczy sposób majętny mężczyzna nie mógł o motywach powiedzieć nic – porywczy policjant mimo kategorycznego zakazu zastrzelił go. Autor „Ofiar fanatyzmu” w niedwuznaczny sposób sugeruje, że z przypadkiem ta śmierć nie miała wiele wspólnego, a faktycznie Booth działał na zlecenie i za pieniądze przegranego Południa.

Nie mi oceniać zielone serca
Przeczytane / 05/03/2015

Dzisiaj mówi się o nich „arbuzy”. Z wierzchu zieloni, w środku czerwoni. Wtedy też tak było. Mimo wszystko jestem jak najdalszy od odejmowania chłopskim partyzantom zasług, czy podważania ich patriotyzmu. Rozumieli go inaczej, niż bliżsi mojemu sercu AKowcy, ale kto ma niby patent do decydowania, czyj patriotyzm jest partiotyczniejszy? A wtedy trzeba było decydować i za tymi decyzjami nierzadko szły kule. Trudno mi było czytać wspomnienia „Polem-lasem” Mieczysława Młudzika „Szczytniaka” bez emocji, bardzo różnych. „Szczytniak” we wrześniu 39′ był dwudziestolatkiem. Na ochotnika rwał się do walki z Niemcami. Za dużo nie powojował. Po upadku niepodległej Rzeczpospolitej wstąpił do ZWZ, ale szybko odkrył, że podobnie do niego myślący patrioci mają zielone barwy. W Batalionach Chłopskich walczył do „wyzwolenia”, jak nazywa czasy po zimie 44/45, na terenie kielecczyzny. Znał i cenił „Ponurego”, choć najwyżej cenił wartości przywódcze „Nurta”, który był dłuższy czas jego przełożonym podczas kompletnie nieudanego marszu ku powstańczej Warszawie 2 Dywizji AK. Po wojnie radził sobie doskonale, podobnie jak jego koledzy z oddziału. W największym skrócie tak można przedstawić wojenne losy „Szczytniaka”. Na tle tamtych czasów i tamtego regionu – dość powszechne. Dużo ciekawsze są wspomnienia Młudzika, jako chłopskiego bojownika nie tylko o wolną, ale i „lepszą” Polskę. Swoje rozstanie…

Dzieci 44. Cześć i chwała bohaterom!

Historie jakich były tysiące. Jerzy Mirecki, sam będąc bohaterem własnej książki, zebrał po prostu na prawie 500 stronach, prawie 50 wspomnień osób, które na swoim dzieciństwie mają blizny Powstania Warszawskiego. Od małych, kilkuletnich dzieci, do nastolatków, którzy ryzykując życie, czasem zwyczajnie przekłamując własne metryki, szli pod rozkazy Armii Krajowej. Zawsze lubiłem raczej relacje, niż analizy – tym bardziej, że tych pierwszych było dużo mniej. Ja miałem szczęście, które zmarnowałem. Moi dziadkowie, od strony Mamy, walczyli w Powstaniu. Potem zostali wygnani do Białegostoku, stamtąd wrócili do stolicy, by niedługo później znów udać się w podróż – na jakiś czas – do Bydgoszczy, gdzie ostatecznie znaleźli swoje mogiły. To było i jest dla mnie szczęście i honor, że w moich żyłach płynie jakaś część powstańczej krwi. A równocześnie to moja własna porażka, że byłem zbyt młody, zbyt przekonany o wieczności teraźniejszości, żeby namówić dość niechętnych dziadków do wspomnień. Wszystko co wiem, wiem z przypadkowych zdań, słów, spojrzeń, relacji mamy i wujka, którzy urodzili się tuż po wojnie. Dobra, zapędziłem się w zwierzenia, ale „Dzieci 44” są dla mnie bardzo osobistą rozmową z tymi, którzy cudem przeżyli Powstanie, jak moi dziadkowie. Cudem, bo każdy – niezależnie od tego, czy miał opaskę i był…

Niemiecka (nie)dokładność

O takich książkach jak „Organizacja Lebensborn” Volkera Koopa nie potrafię mówić bez emocji. Od kiedy przed laty dowiedziałem się, czym był Lebensborn, że jeden z jej oddziałów w okupowanej Polsce był – co prawda dość krótko – w Bydgoszczy, zacząłem szukać źródeł. Do dzisiaj nie wiadomo, ile polskich dzieci Niemcy porwali i wywieźli do rodzin zastępczych na terenach Rzeszy. Powojenny „polski” rząd upomniał się o 10 lub 15 tysięcy dzieci (obie liczby pojawiają się w materiałach źródłowych). Jednak do kraju wróciło – według różnych źródeł – około 20-30 tysięcy. Publikacja „The Lebensborn Organisation” wydana przez Southern Illinois University mówi za to, że wróciło do Polski mniej niż 1500 dzieci, ale… w internecie zostały po niej puste linki. W Norymberdze padło stwierdzenie, że Lebensborn był odpowiedzialny za porwanie ok. 250 tysięcy ze wschodu Europy, w tym 200 tysięcy z Polski. Nikt tego nie kwestionował, ale Koop nie wierzy w takie szacunki i – z ogromną szkodą dla wartości książki – jest przekonany, że było to zdecydowanie mniej. „Faktycznie, było wiele takich przypadków – nie tylko w Polsce – jednak ich rozmiary, podane przez Clay (dziennikarkę BBC, która twierdzi, że 200 tysięcy – przyp. PS) dalekie są od rzeczywistości” – pisze Kloop….

Arka Przymierza (nie?) odnaleziona

Arka Przymierza jest najświętszym przedmiotem świata, a jednocześnie najmniej znanym, najbardziej tajemniczym. Wiemy z Tory jak wyglądała, wiemy co w niej przechowywano – tablice z przykazaniami i laskę Arona. Ale tak naprawdę czym była? Czym jest, jeśli wciąż jest? Na pewno pełniła wiele funkcji. Była sercem Świątyni, spełniając swoją rolę jako obiekt religijny, była tronem samego Boga. Żydzi używali jej także jako broni, zabijała wrogów, węże, potrafiła też zburzyć mury Jerycha. Między trąbami Żydzi nieśli właśnie Arkę. Ta mała, niepozorna skrzynia jakich wówczas było mnóstwo nie tylko w Egipcie, miała potężną moc. I nagle zaginęła. Żydowskie legendy mówią, że Jeremiasz zabrał Arkę i ukrył w bezpiecznym miejscu niedługo przed zburzeniem Świątyni. Muzułmanie do dzisiaj twierdzą, że Arka jest ukryta pod Kopułą na Skale. Czarnoskórzy Żydzi z Etiopii przekonują, że Arka jest przechowywana w Kościele Świętej Marii z Syjonu w Aksum. Jak jest naprawdę? Brytyjski hebraista Tudor Parfitt jest przekonany, że odkrył prawdę na temat Arki Przymierza. W książce „Arka Przymierza odnaleziona” przedstawił historię wieloletnich poszukiwań. Trzeba przyznać, że ich zakres budzi podziw: poczynając od Jerozolimy i Bliskiego Wschodu, przez Afrykę i europejskie biblioteki, Parfitt trafia aż do Nowej Gwinei. Jego zdaniem Arka Przymierza z Jerozolimy trafiła wraz z kapłanami do…

Szminka na sztandarze
Przeczytane / 10/09/2014

Stara książka, sprzed 14 lat. Ewa Kondratowicz rozmawia z dwudziestoma kobietami, dzięki którym – jak możemy zrozumieć między wierszami – Solidarność była możliwa. „Szminka na sztandarze. Kobiety Solidarności 1980-1989. Rozmowy” to książka dość męcząca. Nie tylko przez swoją formułę – rozmów prowadzonych jakby ze sztancy – ale także przez nieudolność autorki, która ewidentnie boi się sprowadzić choćby jedną rozmowę do jakiegoś głębszego sensu. Dialogi ślizgają się po powierzchni, te same pytania zadawane paniom zwykle zwracają te same odpowiedzi. Naprawdę nużące. Ale mimo wszystko warto dla paru kobiet, dla paru zdań sięgnąć po tę książkę. Jasnym punktem jest rozmowa z prawie dzisiaj nieznaną bohaterką podziemia Ewą Bugno-Zaleską, która została skazana za… posłuchanie generała Jaruzelskiego, który w telewizji zachęcał do udziału w pochodzie pierwszomajowym. No to pani Ewa poszła. Z transparentem: „Niech żyje internowana i uwięziona klasa robotnicza”. Oczywiście została natychmiast aresztowana. Wyjaśniłam, że nie można oskarżać mnie o jakąś podziemną, podstępną działalność, bo udałam się na pochód na prośbę generała Jaruzelskiego, który przemawiając w TV, zapraszał do świętowania na ulicach naszych miast. Ta zabawna skądinąd historia ma ciąg dalszy. Rehabilitacja za represje stanu wojennego objęła tylko niektórych. Koniński sąd orzekł w 1998 roku, że byłam zatrzymywana zgodnie z prawem i odrzucił…

Jeszcze jedno świadectwo
Przeczytane / 19/05/2014

Ja wiem, że nie można żyć tylko przeszłością, w dodatku cudzą. Ale czy Holokaust, Shoah był tylko cudzą, zamierzchłą historią? To nie chodzi o miliony Żydów, to chodzi o coś więcej: o Przeznaczenie i równocześnie miliony pojedynczych historii. Niewiele tych opowieści przetrwało, większość rozpłynęła się w chmurach nad krematoryjnymi piecami. Helga Weiss, czeska żydówka chrześcijańskiego wyznania przeżyła. Jako nastoletnia dziewczynka przeżyła Terezin, Auschwitz, Birkenau, Mauthausen. Żyje do dzisiaj w sędziwym wieku w rodzimej Pradze, w tym samym domu, w którym się urodziła, z którego została z rodzicami wyrzucona żeby mógł w nim zamieszkać Aryjczyk.   „Helga’s diary” to autentyczny pamiętnik, który zaczyna się w 1938 roku. Mobilizacja i alarmy przeciwlotnicze to najważniejsze wspomnienia Helgi z tych czasów. Pamiętnik był wówczas przez nią prowadzony dość sporadycznie i jakby „przy okazji”. Tak naprawdę – co wspomina w dołączonym do książki wywiadzie przeprowadzonym relatywnie niedawno – dopiero po zaanektowaniu Czechosłowacji przez Niemców Helga zrozumiała jak ważne jest pozostawienie świadectwa. Niedługo później dziewczynka trafiła z rodzicami i większością żydowskiej społeczności Pragi do obozu w Terezinie. Nie był to obóz taki, jaki Polacy mają na myśli słysząc w jednym zdaniu „obóz” i „Niemcy”. Było to po prostu getto ulokowane w jednym z miasteczek. Oczywiście: panowało…

Renko w morde
Przeczytane / 25/03/2014

To co się działo na polskiej wsi w pierwszych powojennych powiedzmy 20 latach to chyba najmniej przeze mnie znana karta naszej historii. Coś tam wiemy o nacjonalizacjach, kombinatach, PGR-ach, kułakach. Dlatego z zaciekawieniem zabrałem się za zbiór reportaży pt. „Wszystko do wygrania”, choć ze świadomością, że jest to typowa komunistyczna agitka. O socrealistycznej prozie wiadomo wszystko, o ówczesnej mowie mediów – sporo. Zaczytywałem się swego czasu w komunistycznych reportażach. Dają one świadectwo nie tylko postaw autorów, dziennikarzy, ale i po zdrapaniu czerwonego lakieru mówią także co nieco o stalinowskiej codzienności. „Wszystko do wygrania”, opublikowane w 1980 roku, zawiera reportaże dotyczące głównie okolic Opola. Wieś oczami autorów to front walki. Ze wszystkim i wszystkimi. Głównie oczywiście z pijakami, którzy są zmorą Państwowych Gospodarstw Rolnych. Heroiczny bohater – taki jak dyrektor Marszałek, szef kombinatu PGR Kietrz – wypowiada wojnę bumelanctwu i pijaństwu. Sam jak się napije, to wyłącznie w domu i nie w towarzystwie podwładnych. Twardą ręką trzyma finanse i potrafi nakrzyczeć nawet na docenta, który rzucił papierek na ziemię. Marszałek był nawet na stażu w Ameryce. Podpatrywał tam różne rozwiązania. Kiedy odwiedziła go z rewizytą amerykańska farmerka, nie mogła wyjść z podziwu jak cudownie funkcjonuje Państwowe Gospodarstwo Rolne. Oczywiście nie każdy…

Wojna Klary, czyli nic nie jest proste

W dominującej narracji dotyczącej relacji polsko-żydowsko-niemiecko-radziecko-ukraińskich na terenach najpierw należących do Polski, potem od okupacją radziecką, następnie niemiecką, przez lata znów radziecką a dzisiaj pod jurysdykcją ukraińską razi przede wszystkim płytkość i powierzchowność. Jedni pod wrażeniem Grassa i jemu podobnych widzą w Polakach samo zło, inni zło upatrują wyłącznie w Niemcach, Ukraińcach, NKWD albo… Żydach. Prawda była tak bardzo skomplikowana, że wymykająca się prostym osądom. Autobiografia, choć spisana w tej formie dużo po wojnie, to oparta na pisanym ówcześnie pamiętniku, Klary Kramer jest w anglojęzycznym świecie bardzo znana. W Polsce – wcale, choć istnieje niedawno wydany przekład „Clara’s war” na język polski. Zastanawiałem się, dlaczego? Jedyna odpowiedź, która przyszła mi do głowy to strach. Strach polskich historyków i mediów przed niewiarą gawiedzi, że świat jest po prostu bardziej skomplikowany niż tego wymagają dzisiejsza zero-jedynkowa percepcja odbiorców.   Proszę spróbować sobie wyobrazić scenariusz filmu. We wrześniu 1939 roku do małego miasteczka na polskich kresach wschodnich, gdzie żyje pięć tysięcy średnio ortodoksyjnych Żydów wjeżdżają uśmiechnięci Niemcy. Robią sobie pamiątkowe zdjęcia, oglądają zabytki i wyjeżdżają. Żydzi wiedzą oczywiście, czym jest faszyzm – mieszka tutaj przecież grupa uchodźców z Rzeszy, która nie pozostawia złudzeń co do intencji Hitlera. Ale po dwóch tygodniach do miasteczka…

Arystokratka ducha w piwnicznym schronie
Przeczytane / 21/10/2012

Sabina Sebyłowa miała we wrześniu 1939 roku 39 lat. Od urodzenia – z małą przerwą na ulicę Wilczą, gdzie ja mieszkałem przez krótki czas prawie sto lat później – była związana z jedną i tą samą kamienicą przy ulicy Brzeskiej. Praga była całym jej światem, nie licząc krótkich wakacyjnych wypadów do letniskowego domku za miastem. Przed wojną zajmowała się domem – starymi rodzicami, młodziutkim synem i robiącym niesamowitą karierę bardzo utalentowanym poetycko mężem. A we wrześniu zaczęło się piekło. Mąż, Władysław jako oficer wziął udział w kampanii wrześniowej. Po wielu miesiącach ciszy, do pani Sabiny dotarły trzy listy z Ostaszkowa. A potem cisza. W „Notatkach z prawobrzeżnej Warszawy” autorka do końca się łudzi, że mąż wróci do domu razem z polską armią, która wraz z sowietami wypędziła Niemców z Pragi. Pamiętnik Sebyłowej ukazał się w 1983 roku – trzy lata po jej śmierci. Wydawca, cenzorzy – wszystko to z pewnością wpłynęło na ostateczną zawartość „Notatek”. Stąd nie ma za bardzo mowy o Katyniu, raptem w paru słowach odnotowane jest zdziwienie sowieckich żołnierzy, że są już w Warszawie, bo przecież trzy tygodnie stali bezczynnie parę kilometrów dalej, kiedy wykrwawiało się Powstanie. Ale to smaczki dla niektórych. Sednem „Notatek” jest zwykłe życie…