Uwielbiam Bukowskiego od kiedy przeczytałem pierwsze zdanie jakiejś jego powieści, to była chyba „Szmira”, dawno dawno temu. Bukowski jest jak „Dzień świra” – najpierw wydaje ci się, że to komedia, a chwilę później widzisz podszyty nerwowym śmiechem ciężki dramat o ludzkiej kondycji. Taki jest Charles Bukowski i taki jest zbiór opowiadań „Na południe od nigdzie. Zapiski żywcem pogrzebanego”. Jak wszystkie opowieści Bukowskiego, także i w tych mamy ciągłą mieszankę rozpaczliwego picia, histerycznego seksu, bezsensownej przemocy. Ale to tylko kurtyna, za nią jest skryty człowiek, którego świat żywcem pogrzebał. Człowiek, który nie tyle nie umie, co nie ma najmniejszej ochoty respektować reguł rządzących społecznością. Szuka Absolutu mając świadomość, że go nie znajdzie. Więc pije, wdaje się w bójki, szuka ukojenia w seksie. Następnego wieczoru siedziałem w barze między kobietą z jakąś szmatą na głowie a kobietą bez szmaty na głowie. Był to bar jak inne, nudny, niedoskonały, przesiąknięty rozpaczą i okrucieństwem, gówniany, biedny, a w męskim kiblu śmierdziało tak, że chciało się rzygać, i nie można się tam było wysrać, a co najwyżej wysikać, z trudem powstrzymując wymioty, odwracając głowę, szukając światła, modląc się, by żołądek wytrzymał jeszcze jeden wieczór. Siedziałem tam jakieś trzy godziny, pijąc i stawiając drinki tej bez…
Przyznam, że nie przepadam za tego typu pisaniem: uwielbiam soczysty reportaż, lubię porządną analizę historyczną, polityczną, jakąkolwiek. Czasem mam apetyt na autobiografię. Połączenie tych składników wydało się mimo wszystko nie tak straszne jak teoretycznie powinno. Da się to przeczytać w kilka godzin, może nawet i warto, ale na pewno nie jest to konieczne dla zrozumienia Bejrutu. Youssef Rakha jest egipskim dziennikarzem, który chciał zrozumieć Bejrut. Możemy prześledzić jego próby na kilkudziesięciu stronach „Bejrut jest gdzieś tam”. Wbrew temu co wydawca napisał na okładce, nie jest to „reporterska opowieść”, a bardziej jakiś introwertyczny, mocno fragmentaryczny strumień emocji wrażliwego redaktora pomieszany z twardymi faktami historycznymi. Osią opowieści miało być równolegle poczucie dramatycznej pustki tuż po koszmarnej wojnie domowej w Libanie i… wahania libido narratora. Czy to dobre połączenie? Każdy musi sam ocenić, dla mnie to wyszło co najmniej bez sensu, żeby nie powiedzieć więcej. Kiedyś, dawno temu, jeszcze na studiach wymyśliłem taki termin literacki: banalizm. Tutaj pasuje jak ulał. Natłok arabskich nazwisk, nazw, dat, tytułów przytłacza, ale nie oczarowuje – po prostu przytłacza. Jak głębokie są przemyślenia autora, niech świadczy taki, wybrany naprawdę przypadkowo, fragment: Zalewa mnie prawdziwy smutek na myśl o tym, jak drogie jest życie w Bejrucie – zwykła taksówka…
Medycyna stylu życia porwała amerykańską śmietankę lekarsko-medialną. Na nasz grunt próbuje ją zaszczepić minister Pinkas. Kluczowym narzędziem, a przy tym pionierską publikacją, jest „Medycyna stylu życia” pod redakcją naukową Daniela Śliża i Artura Mamcarza, w gronie autorów znajdziemy same solidnie poukładane w polskiej medycynie persony. Czy jednak warto wydać te skromne sto parę złotych? Nie wiem… Dla Amerykanów to faktycznie może być odkrywcze, że za zdrowie odpowiadają nie tylko leki, ale my to mamy we krwi, nam nie trzeba tłumaczyć, jak ważne jest zdrowe jedzenie, ruch, zioła. Tylko czy na pewno? Książka ma bardzo logiczną strukturę. Oczywiście, że się nie dało wyczerpać wszystkich tematów na pięciuset stronach, ale jeśli chodzi o zasygnalizowanie problemów – jak najbardziej. Mamy więc rozdziały poświęcone aktywności fizycznej, odżywianiu, uzależnieniom, czynnikom środowiskowym, psychice człowieka, zdrowiu seksualnemu, starzeniu się, zdrowiu dziecka. Naprawdę to chyba pierwsza tak kompleksowa próba spojrzenia na zdrowie człowieka w wykonaniu polskich badaczy. Chwała autorom, chwała wydawnictwu. W oczekiwaniu na solidniejsze opracowanie mamy w rękach coś, co jest już podstawą do rozmowy o zmianie myślenia lekarzy, twórców prawa, urzędników, ale i nas samych o naszym zdrowiu.
Kolega mi podrzucił do przeczytania lekko już zakurzoną, bo z 2011 roku, książkę „Tajemnice Platformy”, w której Janusz Palikot opisuje ludzi i wydarzenia stamtych czasów. Ciekawe to, momentami zaskakujące, chwilami nużące, ale jeden fragment dotyczący „naszego”, prawie bydgoskiego Radka Sikorskiego zacytuję w większym fragmencie. Przy tych wszystkich wspaniałych cechach jakie ma, wykształceniu, inteligencji, działaniu zgodnie ze swoimi przekonaniami, które go absolutnie wyróżniały w całej klasie politycznej, jednocześnie jest coś patologicznego w jego osobowości. Jest jakby zawsze na granicy równowagi psychicznej. Miewa takie dziwne humory, tendencje do zapadania się w sobie. To widać nawet w mimice. To wszystko sprawia, że tak naprawdę, gdy się na niego patrzy, nie ma się pewności, kto jest naprzeciwko. Ma w sobie jakąś tajemnicę, coś nieprzeniknionego. (…) Tajemnicą poliszynela są czasem jego zachowania wobec kobiet. Takie próby wulgarnego odnoszenia się do nich. Nigdy nie byłem świadkiem tych zachowań, ale opowiadały mi o nich dziennikarki. I to są opowieści z różnych okresów. Czasami, muszę powiedzieć, że wręcz ma się wrażenie, że on jest uzależniony od narkotyków, że jest zwyczajnie naćpany, w ciągu kilku minut staje się jakby innym człowiekiem. Zaznaczam, że nie insynuuję, że rzeczywiście bierze narkotyki. Mówię tylko i wyłącznie o wrażeniu. Ten człowiek jest jakiś…
Ta książka wyszła w oryginale w 2011 roku, dwa lata po uwięzieniu i skazaniu Asi Bibi. Do dzisiaj nic się nie zmieniło. Bibi z wyrokiem śmierci czeka w pakistańskim więzieniu, dla jej bezpieczeństwa siedzi w izolatce bez okien, bez toalety, bez spacerów. Gdyby nie to, że mówili o niej najważniejsi tego świata, z papieżem na czele, dawno by nie żyła. Wszystko przez to, że jako chrześcijanka napiła się wody ze studni, z której korzystały muzułmanki. Została oskarżona i skazana za bluźnierstwo także przez to, że zapytała „co dla ludzi zrobił Mahomet?” Nie jest łatwo czytać tę książkę, napisaną prostym, chwilami męczącym językiem. Choć dzięki temu jest ona autentyczna. Pomijam kwestie religijno-prawne, w Pakistanie mimo wszystko nie obowiązuje wprost prawo szariatu. „Bluźnierstwo” jest niesamowitym świadectwem głębokiej, choć bardzo prostej wiary w Boga.
Dokładnie jak w tytule: „Nadciąga noc” Antoniego Shadida to reportaż doskonały. Definicja gatunku. Nic dziwnego, że dostał Pulitzera. Powinien dostać Nobla. Anthony Shadid jest amerykańskim dziennikarzem pochodzenia libańskiego. Doskonale osadzony w języku arabskim i kulturze islamu obserwował na miejscu ostatnie dni przed amerykańską inwazją na imperium Saddama Husajna, okupację Iraku i pierwsze rebelie. „Nadciąga noc” kończy się epilogiem z dnia wyborów w 2005 roku. To nie jest reportaż jaki dzisiaj króluje w mediach i na księgarskich regałach. To coś wyjątkowego. Na ponad 500 stronach znajdziemy wszystko, co jest najważniejsze w tym gatunku: emocje, fakty, ducha tamtego czasu i miejsca. Shadid nie idzie na łatwą pokusę przedstawiania własnych emocji, jest jak najdalej od oceniania i tanich komentarzy. Pokazuje świat takim, jakim go widzą ludzie wokół. Koszmar terroru Saddama i beznadzieja okupacji, wszechobecny strach i rozpacz. Wszystko jest ghamid – niejasne. Bagdad który pamięta czasy świetności musi znowu stawić czoła wyzwaniu. Amerykańskiej inwazji Irakijczycy przyglądali się z zaciekawieniem, wielu pokładało w niej olbrzymie nadzieje. Rozumieli, że po krwawym stłumieniu kurdyjskich powstań tylko ktoś z zewnątrz może ich uwolnić od tyrana mordującego własny naród setkami i tysiącami. Elitarne wojsko Saddama nawet nie broniło Bagdadu – rozpierzchło się w kilka godzin. Pierwsze dni i…
Jestem w kropce: Konrad Piskała wie o Afryce bardzo dużo, pisać lubi, kontakt z ludźmi – czyli serce dziennikarskiej roboty – nawiązuje błyskawicznie, a mimo to mam potworny niedosyt. Mało tego, mam cholerny żal, że posiadając wszystko co potrzebne do napisania książki genialnej, napisał „Dryland”. Reportaż jest gatunkiem, który pokazuje to, czego nie widać na powierzchni. Reportażysta ma skalpel i rozcina bez znieczulenia żeby pokazać światu COŚ. Piskała pokazał świetnie jak się zbiera materiał na doskonały reportaż, tylko zamiast go napisać – pochwalił się, że mógłby to zrobić. Przyznaję się, że już po pierwszych stronach miałem ochotę rzucić „Dryland” w kąt. Tak grafomańskiego stylu naprawdę nie jestem w stanie znieść. Dam Wam próbkę, żebyście wiedzieli co ewentualnie Was czeka, bo mimo wszystko warto się dać trochę sponiewierać: Patrzę na słońce, które powoli zagarnia coraz więcej przestrzeni. Przesunęło się z podwórza na próg, wskoczyło na ławę i grzeje się na moich kolanach. Dwóch funkcjonariuszy jeszcze godzinę temu siedziało na wprost nas, ale pożeglowali w kierunku przeciwległej ściany. Nie widziałem, aby przesuwali swoje krzesła. Po prostu byli w szczególny sposób zsynchronizowani ze słońcem. To boli, prawda? Mimo wszystko, zagryzłem zęby i dotarłem do końca książki. Nie jest to arcydzieło, nie jest to…
Wszyscy słyszeli o Tutsi i Hutu, kilkutygodniowej masakrze która kosztowała życie co najmniej miliona ludzi. Ale tak po prawdzie, kto wie gdzie jest Rwanda i co tam chodziło? Ksiądz Vito Misuraca, Włoch, prowadził sierociniec w Kigali, gdzie opiekował się trzydziestoma dzieciakami. Kiedy zaczęło się piekło, cudem uciekł z nimi do Nyanza, ale wtedy już miał kilkuset podopiecznych. Widział to wszystko na własne oczy, ale i z relacji przybywających lawinowo dzieci. Nie jest łatwo czytać jego „Dziennik z piekła”. Wydaje się chaotyczny, ale przez to prawdziwy: bo tam panem życia i śmierci był chaos. Ludzie mordowali się chińskimi maczetami, młotkami, kijami. Bez powodu, bez rozkazu. Najpierw zabijali ludzi z plemienia Tutsi, potem zabijali Hutu, którzy mieli żony z plemienia Tutsi, a następnie tych, którzy urodzili się w południowej części i nie akceptowali programu eksterminacji. Teraz nie pozostaje im nic innego, jak tylko zabijać się między sobą, aby zgromadzić bogactwa tylko po jednej stronie. Społeczność międzynarodowa nie zareagowała.
Jakim cudem banda świrów z nożami w zębach była w stanie stworzyć i prowadzić kilka lat twór, który – oprócz waluty i może uznania międzynarodowego – spełniał wszystkie przesłanki, by nazywać go państwem? Nienawidzony nie tylko przez państwa niesunnickie, przez potęgi światowe i wszystkich sąsiadów, ale i przez organizacje takie jak Al-Kaida, Hamas, Hezbollah, rozrastał się, zbudował struktury, był jak nowotwór. Był, albo i wciąż jest: mimo porażek w wojnie naziemnej, wciąż ma karnych żołnierzy na całym świecie. Oni czekają na sygnał, by mordować. Samuel Laurent miał doskonałych informatorów: byłych członków Państwa Islamskiego, nie bojowników, ale ludzi decyzyjnych, którzy albo uciekli przerażeni tym co robią, albo aktywnych islamistów, którzy mówili mu tyle, ile mogli. Bo wbrew pozorom Daesh bardzo zależy na opinii międzynarodowej. Opinii ludzi, którzy oferują raj. Albo piekło. „Kalifat terroru” nie jest łatwą książką, bo to nie jest reportaż, tylko próba usystematyzowania wiedzy na temat struktury Państwa Islamskiego. Próba odpowiedzi na pytanie, jakim cudem Al-Baghdadi doprowadził swój obłędny plan do takich rozmiarów. Mówiąc językiem Laurenta: „proklamowany 27 czerwca 2014 roku kalifat przypomina potwornego noworodka spragnionego ludzkiego mięsa”, ale ten demon ma także prawie perfekcyjną organizację. Wiele w Państwie Islamskim może budzić nasz wstręt, jednak zarządzanie finansami publicznymi jest…
Polityka na najwyższym szczeblu nigdy nie jest jednoznaczna. Doprowadzenie do upadku zbrodniczego reżimu Saddama Husajna to z całą pewnością dobry uczynek. Masowe mordy Kurdów i szyitów, używanie broni chemicznej i biologicznej – to się skończyło. I dobrze. Problem, albo może raczej – ogromnie interesująca sprawa – w tym, dlaczego tak naprawdę Amerykanie, Brytyjczycy, Polacy i Australijczycy zdecydowali się na inwazję. Druga kwestia, na ile powstanie Państwa Islamskiego było możliwe dzięki świetnie wyszkolonym dowódcom reżimu Husajna, którzy uniknęli odpowiedzialności i wrócili na arenę jeszcze silniejsi. O tym kiedy indziej można podyskutować, a o pierwszej kwestii traktuje świetna książka Erica Laurenta „Wojna w Iraku. Ukryte motywy konfliktu”, która ukazała się na rynku na kilka miesięcy przed inwazją. Autor, francuski dziennikarz, zaczyna swą opowieść od… II Wojny Światowej. Jego zdaniem trudno będzie zrozumieć motywy konfliktu bez zrozumienia amerykańskiego punktu widzenia, którego symbolami są według niego firmy Ford i General Motors. Oba koncerny przed wojną i w jej trakcie produkowały pod swoimi szyldami broń zarówno dla Hitlera, jak i dla Amerykanów. Mało tego, po wojnie obie firmy zażądały (skutecznie!) od rządu amerykańskiego odszkodowań za straty poniesione w ich zakładach w krajach Osi z powodu alianckich bombardowań. Laurent chce w ten sposób przekonać nas, że…