0
8/10
Wszyscy jesteśmy wariatami?
Przeczytane / 18/05/2015

„Przygoda w Warszawie” to pierwsza powieść Stefana Kisielewskiego. Powstawała w latach 50., publikowana była wówczas w odcinkach. Pierwszego zwartego wydania doczekała się w Polsce dopiero pod koniec lat 80 (na Zachodzie wychodziła wcześniej). Czy to dobry kawał prozy? Zależy z jakimi oczekiwaniami się do tej książki podchodzi. Ja się nie zawiodłem. Narracja w tej powieści jest specyficzna, zresztą samo przeznaczenie do publikacji w odcinkach także mocno odcisnęło swój charakter. Główny bohater, przypominający mocno – ale nie za mocno – postaci z Kafki, to do bólu nudny urzędnik w średnim wieku, mieszkający jak większość ówczesnych warszawiaków w dzielonym na kilka rodzin mieszkaniu. Pewnego dnia zauważa, że nadspodziewanie często spotyka na swej drodze trzy osoby: ładną dziewczynę, starszego pana i warszawskiego cwaniaczka. Te trzy postaci pojawiają się w jego życiu, a właściwie obok jego życia, w różnej kolejności. Kiedy dociera do niego ten fakt, zostaje „zaproszony” przez cwaniaka do samochodu. Trafia do specyficznego miejsca, zamieszkanego przez wariatów. Nie jest to jednak typowy szpital psychiatryczny. To miejsce jakby z rzeczywistości równoległej. I tak, o tym co normalne, a co nienormalne jest ta powieść. Proszę nie oczekiwać filozoficznych czy psychiatrycznych obserwacji. To wciąż jest Stefan Kisielewski. Dlatego lepiej jest się spodziewać takich zdań: –…

Arystokratka ducha w piwnicznym schronie
Przeczytane / 21/10/2012

Sabina Sebyłowa miała we wrześniu 1939 roku 39 lat. Od urodzenia – z małą przerwą na ulicę Wilczą, gdzie ja mieszkałem przez krótki czas prawie sto lat później – była związana z jedną i tą samą kamienicą przy ulicy Brzeskiej. Praga była całym jej światem, nie licząc krótkich wakacyjnych wypadów do letniskowego domku za miastem. Przed wojną zajmowała się domem – starymi rodzicami, młodziutkim synem i robiącym niesamowitą karierę bardzo utalentowanym poetycko mężem. A we wrześniu zaczęło się piekło. Mąż, Władysław jako oficer wziął udział w kampanii wrześniowej. Po wielu miesiącach ciszy, do pani Sabiny dotarły trzy listy z Ostaszkowa. A potem cisza. W „Notatkach z prawobrzeżnej Warszawy” autorka do końca się łudzi, że mąż wróci do domu razem z polską armią, która wraz z sowietami wypędziła Niemców z Pragi. Pamiętnik Sebyłowej ukazał się w 1983 roku – trzy lata po jej śmierci. Wydawca, cenzorzy – wszystko to z pewnością wpłynęło na ostateczną zawartość „Notatek”. Stąd nie ma za bardzo mowy o Katyniu, raptem w paru słowach odnotowane jest zdziwienie sowieckich żołnierzy, że są już w Warszawie, bo przecież trzy tygodnie stali bezczynnie parę kilometrów dalej, kiedy wykrwawiało się Powstanie. Ale to smaczki dla niektórych. Sednem „Notatek” jest zwykłe życie…

Byłem na Marszu Niepodległości
Z kapelusza / 13/11/2011

Chciałem zobaczyć z bliska, jak wygląda polski faszysta. Mimo usilnego wypatrywania, zdartych zelówek i całodniowych poszukiwań: wciąż nie wiem, nie znalazłem na Marszu Niepodległości ani jednego. Widziałem za to kilkanaście tysięcy osób zgodnie krzyczących m. in. „Wolność, Własność, Sprawiedliwość” oraz „Cześć i chwała bohaterom”. Żeby nie było wątpliwości: widziałem także latające kamienie i palący się samochód. Już podczas przedpołudniowej wizyty w Muzeum Powstania Warszawskiego widać było atmosferę napięcia. W olbrzymich kolejkach grzecznie stali młodzieńcy z biało-czerwonymi flagami, z dyskretnymi emblematami rodzimych drużyn. Na ulicach Warszawy widziałem wielu, bardzo wielu ludzi z narodowymi flagami. Jeszcze bardzo późnym wieczorem w czwartek przechodziłem obok lokalu przy Nowym Świecie, gdzie w piątek doszło ? jak podają media ? do dantejskich scen z udziałem polskich i niemieckich anarchistów. W czwartkowy wieczór przechodnie z biało-czerwonymi odznakami przyglądali się tylko. Podczas uroczystości pod Pałacem Prezydenckim (jak co miesiąc, 10) nie widziałem żadnych nerwowych sytuacji związanych z anarchistami, choć byłem tam jedynie (po drodze), nie dłużej niż parę minut. Marsz Niepodległości miał ruszyć o godzinie 15.00. Problem w tym, że wokół placu Konstytucji tłoczyło się z każdej strony mnóstwo osób, nie mogąc dojść do miejsca zgromadzenia. Ulica Marszałkowska była zablokowana przez policję, podobnie jak Koszykowa. Setki osób krążyło szukając…

Panie gestap, panie gestap!

Ciężkie czasy okupacji hitlerowskiej. W Warszawie niby wszystko działa po staremu: jeżdżą tramwaje, choć podzielone na lepszych i gorszych, motłoch, stado wyganiane czasem z pojazdu wprost do łapanki, i panów, nur fur deutsche. I takim właśnie tramwajem wracał z pracy, a właściwie z paru piw po pracy, chłopak z Woli. Antek był już na granicy poważnego „zawiania”, ale trzymał się na nogach dzielnie. – Ta wojna to okropieństwo. Jeść nie ma co, pić nie ma co, aresztują, wywożą nie wiadomo gdzie i nie wiadomo za co – gaworzył cichutko do siebie Antek. To były dość odważne tezy, więc pasażerowie poczęli milknąć i przysłuchiwać się monologowi Antka. – A wszystko to przez tego drania z piekła rodem, przez tego przeklętego „Ha”! – zakończył podniesionym głosem Antek. Jeszcze dobrze „Ha” nie wybrzmiało, kiedy z drugiego końca tramwaju zaczął się energicznie w stronę Antka przepychać tęgawy jegomość, nietrudno się domyślić, że tajniak. – Co to za „Ha”? Kogo pan miał na myśli?! – zapytał tajniak, a w tramwaju zapadła grobowa cisza. – No, „Hurchila”, ma się rozumieć – odparował ze stoickim spokojem Antek, na co zdezorientowany tajniak osłupiał i począł się cofać wgłąb tramwaju. – Panie gestap, panie gestap! A pan kogo miał…