Profesor nadaje z obozu

Profesor Krzysztof Dunin-Wąsowicz był jednym z najważniejszych polskich historyków. Spędził w pierwszym obozie koncentracyjnym położonym na polskiej ziemi na tyle dużo czasu, że po wojnie napisał książkę zatytułowaną po prostu „Stutthof”.  To sztandarowa pozycja dotycząca tego obozu. Miała kilka wydań, każde w olbrzymim nakładzie. I dobrze. Bo nie często mamy do czynienia z zawodowcem, historykiem, który przeżył obóz koncentracyjny. Niemcy polską inteligencję – a do niej zaliczali oczywiście naukowców-humanistów – chcieli wymordować już w pierwszych miesiącach wojny. Tak było przynajmniej na północy kraju, który wówczas nazywał się Okręg Gdańsk – Prusy Zachodnie. Opis życia codziennego, organizacji obozu w wykonaniu prof. Dunina-Wąsowicza niewiele różni się od innych tego typu opisów. Jest oczywiście bardzo ułożony, logiczny, metodyczny, ale cóż tu można nowego odkryć? Nowością jest cały rozdział poświęcony na opis ruchu oporu w obozie. Choćby dla tego jednego rozdziału warto tę książkę uważnie przestudiować.

Potulice oskarżają

W 1968 roku żyło jeszcze wielu naocznych świadków tego, co się działo za murami (a faktycznie – wałami) obozu w Potulicach. Niezmordowany Włodzimierz Jastrzębski (tym razem z Tadeuszem Jaszowskim) w książce „Potulice oskarżają” daje dowody niemieckich zbrodni ludobójstwa.  Ta niewielkich rozmiarów książka stanowi potężne oskarżenie. Na raptem stu stronach autorzy pokazali genezę zjawiska, jak to było możliwe i jaki cel przyświecał chorym umysłom tworzącym obóz w Potulicach, pokazali obozową codzienność – z umierającymi z głodu ludźmi. W książce zawarli wiele relacji świadków, Polaków, którzy przeżyli koszmar Potulic. Osobny rozdział zatytułowany „Największa zbrodnia” poświęcony jest setkom dzieci przywiezionych do obozu z Auschwitz. Były to dzieciaki polskie, białoruskie i rosyjskie, które według Niemców rokowały szanse na „zniemczenie”. W Potulicach zajmowały własny barak, odgrodzony od pozostałych dodatkową barierą z drutów kolczastych. Umierały masowo. Dobra, choć siłą rzeczy – skromną objętością – dość powierzchowna książka. Mimo to, dzięki ogromnej wiedzy autorów, pozycja obowiązkowa do rozmowy o Potulicach.

Żywi i martwi o hitlerowskim obozie Potulice

Literatura obozowa to specyficzny gatunek literacki, jeśli można tak go spłycić. Opowiadania z miejsc zagłady, obojętnie niemieckich czy rosyjskich, są zawsze nieco podobne pod względem stylu, fabuły, emocji. Trudno żeby było inaczej. O ile jednak te największe historie, z najbardziej znanymi nazwiskami, są gratką tak dla historyków, jak i krytyków literackich, socjologów, psychologów i całej reszty badaczy naszego nędznego gatunku, to mnie najbardziej interesują takie właśnie relacje jak ta. „Żywi i martwi o hitlerowskim obozie Potulice”, pod redakcją Tadeusza Samselskiego, to prosta, nieociosana i nielakierowana opowieść, w której każde zdanie wbija się pod paznokcie. Główną część książki zajmuje rozdział „Trzy i pół roku za drutami obozu koncentracyjnego w Potulicach. Wspomina Cecylia Samselska”. Trzeba co wrażliwszym na terminologię czytelnikom od razu zasygnalizować, że obóz w Potulicach kilkukrotnie zmieniał swoją nazwę, ale co by o nim nie mówić, na pewno nie był „przesiedleńczym”, chyba że na tamten świat. Relacja pani Cecylii jest porażająca prostotą, ale pozostałe – nieporównywalnie krótsze – relacje również przytłaczają zwyczajnością, brakiem emocji, suchością okrutnych faktów. Danuta Bielaszewska pisze tak: „Najgorzej przeżywaliśmy nieludzkie traktowanie. Gnębiło nas to gorzej niż nieustanny głód”. Wziąłem tę książkę szukając świadectw dotyczących setek dzieci zamordowanych w Potulicach. Tego nie znalazłem, muszę szukać dalej, ale…

Holenderski faszysta
Przeczytane / 24/02/2019

To była głośna sprawa, naprawdę głośna. Polskie i radzieckie prokuratury kilka lat zbierały dowody w sprawie nazistowskiego zbrodniarza wojennego – Holendra, milionera, Pietera Mentena. Holenderski sąd w kilku instancjach badał jego sprawę, bo najlepsi tamtejsi prawnicy wciąż podnosili zarzuty. Ostatecznie został skazany pod koniec lat 70. Za kratami spędził osiem lat, w 1985 roku został wypuszczony za… dobre zachowanie. Zmarł dwa lata później. Zamordował lub nadzorował mordowanie wielu Polaków z najniższych pobudek – materialnych. To świetnie napisana rzecz, z pierwszej ręki, bo autorem jest radziecki prokurator z inklinacjami literackimi. To się czyta jak reportaż. Czytałem oczywiście mnóstwo podobnych relacji, ale ta mną wstrząsnęła w specyficzny sposób. Pieter Menten zabijał z wyrachowaniem, mając na względzie najniższe pobudki: kradzież dzieł sztuki, które wywoził całymi wagonami do Holandii. Znawca sztuki, tak czuły na punkcie estetyki i wrażliwy na artyzm, z zimną krwią kazał mordować ludzi, także dzieci. Nie tylko kazał i nadzorował, ale osobiście naciskał spust. Podczas procesu chwytał się wszystkiego, negował że w ogóle był w okupowanej Polsce, twierdził że jest mylony ze swoim bratem, że holenderski sąd działa na zlecenie radzieckiego rządu. Sprawiedliwość ziemska lekko tylko go musnęła.

Bohater zamordowany przez padliny
Przeczytane / 02/02/2018

Generał August Fieldorf „Nil” to jeden z największych bohaterów wojny. Twórca i szef dywersji Komendy Głównej AK po wojnie uznał przegraną. Ujawnił się. Został zatrzymany. W tajnym procesie w 1952 roku został skazany na karę śmierci, którą rok później wykonano. Już po kilku latach, jeszcze za czasów najczerwieńszej komuny wydało się, że został po prostu zamordowany sądowo: sfałszowano dokumenty, torturowano zarówno oskarżonego jak i świadków. Generał „Nil” zginął, bo żydokomuna (wśród prokuratorów i sędziów każdego szczebla wokół tej sprawy był chyba tylko jeden człowiek pochodzenia nie-żydowskiego) chciała za wszelką cenę udowodnić, że Armia Krajowa współpracowała z Niemcami. Trudno pisać więcej. To trzeba przeczytać, choć dostęp do książki Stanisława Marata i Jacka Snopkiewicza może być dziś niełatwy. „Zbrodnia. Sprawa generała Fieldorfa – Nila” to w rzeczywistości suchy zbiór dokumentów sądowych: zeznania świadków, przesłuchania generała, pisma w sprawie. I ten chłód robi największe wrażenie. Cześć i chwała Bohaterowi! Na FB wrzuciłem notkę: Pojutrze będzie 65 rocznica odrzucenia przez Radę Państwa próśb o ułaskawienie generała „Nila”. 24 lutego – 65 rocznica jego egzekucji. Po zaledwie czterech latach wyszło na jaw, że była to zbrodnia sądowa za którą nikt nie poniósł odpowiedzialności. Dzisiaj kiedy toczy się tak burzliwa, wręcz globalna dyskusja o relacjach polsko-żydowskich…

Rotmistrz niezłomny
Przeczytane / 11/01/2018

Narcyz Łopianowski był bohaterem wschodniego września ’39. Przedwojenny rotmistrz dowodzący uzbrojonymi w butelki z naftą i „regulaminową” broń rozbił wielokrotnie silniejszy oddział Armii Czerwonej. Sami Rosjanie twierdzili, że stracili 19 czołgów i 800 żołnierzy. Łopianowski był przekonany, że czołgów co prawda unieruchomili więcej, ale żołnierzy utłukli mniej. Podejrzewany o współpracę z komunistami napisał w latach sześćdziesiątych swój raport z prób werbunku zatytułowany „Rozmowy z NKWD 1940-1941”. Rotmistrz został internowany pod koniec września przez Litwinów. W lipcu 1940 roku już przez Rosjan przewieziony do obozu w Kozielsku, potem w Griazowcu. W październiku trafia na Łubiankę, gdzie zostali zakwalifikowany przez NKWD jako potencjalny sprzymierzeniec. W słynnej „willi szczęścia” w Małachówce przechodzi pranie mózgu przez Zygmunta Berlinga, ale się nie poddaje. Do układu Sikorski-Majski siedzi w więzieniach w Butyrkach i Putywlu. Wstępuje do armii Andersa. Przez Iran i Palestynę trafia do Wielkiej Brytanii. Zostaje cichociemnym. W kwietniu ’44 zrzucony do Warszawy. Walczy w Powstaniu jako dowódca odcinka pod pseudonimem „Sarna”. Z obozu Offlagu VII A Murnau wyzwala go armia amerykańska. Jedzie do Anglii, stamtąd do Kanady, gdzie mieszka do końca życia. Rękopis „Rozmów z NKWD” Łopianowski napisał w latach 60., ale drukiem ujrzał światło dzienne dopiero dwadzieścia lat później. Wartość historyczna tej książki…

Miejsce z koszmarną aurą

Kocham Bydgoszcz, kocham te ulice, gmachy, parki. Często sobie wyobrażam, jak tu było pięknie przed wojną. Każdy kamień, każda ulica to pewna opowieść. Są jednak takie miejsca, których aurę czuć na odległość. Taki jest gmach więzienia na Wałach Jagiellońskich. „Więzienie na Wałach Jagiellońskich. Szkice z lat 1939-1956” Anny Perlińskiej i Krzysztofa Sidorkiewicza to skromna, ale niesamowicie treściwa historia tego miejsca. W niecałe dwadzieścia lat więzienne mury były świadkami ciągłego koszmaru. W męczarniach, torturach i egzekucjach ginęli tam najwartościowsi bydgoszczanie. Zarówno podczas okupacji, jak i po wojnie w bydgoskim więzieniu byli katowani Polacy tylko dlatego, że byli Polakami. Ich oprawcami byli Niemcy i komuniści, ale gdzieś obok do Zła przykładali ręce „zwykli” ludzie, sąsiedzi. Autorzy zdecydowali się nie tylko na obraz statystyczny, techniczny, naukowy, ale pokazali mnóstwo konkretnych historii. Takich jak historia młodziutkiej, 20-letniej Heleny Bembnistówny, która rzekomo 4 września 1939 roku pokazała polskim żołnierzom mieszkanie folksdojcza Wernera Kowalczewskiego. Rzekomo został on przez Polaków zamordowany jako dywersant, choć później – co zeznała przed sądem siostra Heleny – był widziany cały i zdrowy. 18 grudnia 1939 roku sędzia Kurt Henning wydał wyrok: utrata praw i wolności obywatelskich oraz kara śmierci. Helena została w celi brutalnie zgwałcona i pobita. W dniu egzekucji napisała…

Byliśmy Murzynami Europy?

Bardzo lubię Svena Lindqvista. Lubię to jak pisze i o czym pisze. „Wytępić całe to bydło” tylko zwiększyło moją fascynację szwedzkim dziennikarzem nie stroniącym od literatury pięknej.  Ta książka jest czymś wyjątkowym. Jest to esej historyczno-filozoficzny, dziennik z podróży, reportaż. Lindqvist znów szuka zła, genezy, warunków, sensu zła w najczystszej postaci. Dwiema osiami jest „Jądro ciemności” i afrykańska rzeź tubylców oraz poźniejszy amok ludobójstwa we wschodniej Europie podbitej przez hordy Niemców. Lindqvist twierdzi, że to odcinki dokładni tej samej opowieści. I ja mu uwierzyłem. Kiedy wynaleziono broń palną ładowaną od tyłu i gwintowane lufy, Europejczycy, spadkobiercy Arystotelesa i Tomasza z Akwinu, pojechali w świat. „Bitwy”, w których ginęło kilka tysięcy Indian czy Murzynów i ani jeden Europejczyk nie należały do rzadkości. Wszechwładza, możliwość bezkarnego zabijania wroga, który nawet nie ma szans zbliżyć się choćby na kilka metrów powodowały gigantyczną demoralizację, deprawację, szaleństwo krwi. Wroga… Wcale nie wroga – Europejczycy zabijali zwierzęta. Wytępić całe to bydło – to dosłowny cytat. W brutalnym ludobójstwie prym wiedli Anglicy i Belgowie, ale oczywiście Hiszpanie, Francuzi i inne narody także głęboko schowali kodeks rycerski. Co ważne, ten sposób uprawiania rzezi cywilów, dzieci, kobiet, starców dumni i zakłamani Europejczycy stosowali wyłącznie w koloniach. Na kontynent wracali…

0
9.3/10
Mechanizm i dusza niemieckich upiorów

Proces w Norymberdze był wyjątkowy, tak jak wyjątkowa była poprzedzająca go wojna. Pierwszy raz w historii przed normalnym sądem stanęli ci, którzy odpowiadali za faszystowskie, nazistowskie, niemieckie szaleństwo. Byli traktowani nie jak jeńcy wojenni, tylko jak kryminaliści. „Oskarżeni nie przyznają się do winy” Karola Małcużynskiego nie jest książką historyczną, naukową. Bliżej jej do reportażu. Dzięki czemu koszmar zbrodni i groteskowość zbrodniarzy widzimy w szerszym kontekście. Mimo że książka ukazała się w połowie lat 60., autor nie wciąga nas zbyt nachalnie w ówczesną propagandę, a jeśli to robi, to jak w przypadku „wypędzonych” brzmi przeraźliwie aktualnie. Małcużyński był obecny podczas procesu jako jeden z nielicznych polskich dziennikarzy. Jego opis Niemiec i Niemców w pierwszych powojennych miesiącach jest bardzo mocny: bieda, nędza i brak honoru. Jak mówi, podczas okupacji widział różne sytuacje. Widział przerażenie i chwile słabości. Mimo to Polacy zwykle ginęli z Polską na ustach. Niemcy tuż po kapitulacji okazały się… antyfaszystowskie. Nie było komu nie tylko ginąć za tak powszechnie gloryfikowaną ideę, ale nie było nawet komu jej bronić. Wszyscy byli niewinni. Także ci, którzy ostatecznie zostali przez międzynarodowy trybunał oskarżeni. Norymberga była gigantycznym przedsięwzięciem pod każdym względem. Miała na celu nie tylko wymierzenie sprawiedliwości kluczowym – pozostałym przy życiu…

0
5.3/10
Historia na czerwono
Przeczytane / 28/04/2015

Podhalańskie podziemie niepodległościowe, czy szerzej – antyhitlerowskie – było ogromne. Walczyli tam wszyscy: ludowcy, komuniści i narodowcy. Walczył tam „Zawisza”, „Tatar”, „Ogień”. Alfons Filar wybrał jednak monochromatyczną, czerwoną wersję historii, w której jedyną znaczącą siłą była na pograniczu polsko-słowackim partyzantka radziecka. Autor „Za pasem broń. Z dziejów ruchu oporu na Podhalu” to znana postać. Jego liczne książki ukazywały się w dawnych czasach w gigantycznych nakładach. Trudno żeby było inaczej, skoro mówimy o partyzancie Armii Ludowej, milicjancie już od 1945 roku. Był tak zaufanym człowiekiem czerwonej władzy, że przez chwilę był nawet w latach 70. attache w polskiej ambasadzie w Waszyngtonie. Ale dobrze, skoro już przeczytałem tę książkę, spróbujmy znaleźć tam cokolwiek wartościowego. Nie trzeba zresztą długo szukać, bo od pierwszych stron byłem bardzo pozytywnie zaskoczony (niedługo później się to zmieniło). Filar pisze bowiem o czymś, o czym nie miałem dotychczas żadnej wiedzy. Na kilka miesięcy przed wojną polskie wojsko zaczęło formować tajne oddziały Dywersji Pozafrontowej. Zakładano, że na pewien czas rejon Podhala przejdzie w ręce niemieckie i zawczasu przygotowywano i szkolono konspiracyjny oddział liczący około czterdziestu żołnierzy. Byli oni nieźle uzbrojeni, wyszkoleni i zakonspirowani – o powodach braku powołania do regularnej armii wiedzieli tylko ich przełożeni. Na początku lipca 1939…