Odpowiedzią jest zawsze wolność
Przeczytane / 10/04/2016

„Prawo” Fryderyka Bastiata to niepozorna książeczka, po której już nigdy nie spojrzysz na świat tak samo. Wiem, że po Korwinie trudno Cię zaskoczyć, ale spróbujmy 🙂 Wyobraź sobie rok 1850. Trudno? Wiem, że trudno. W każdym razie kiełkowały właśnie wtedy idee, które po ponad półwieczu stały już nie za niewolnictwem,  a za wymordowaniem znacznej części populacji. Dziś już prawie na całym świecie są niekwestionowaną religią. Bogiem tej religii jest teza, że prawo i sprawiedliwość to synonimy. Ten bałagan pojęciowy został wprowadzony świadomie jeszcze wcześniej niż opisał to Bastiat, ale on chyba jako pierwszy zrobił to tak dosadnie. Można pisać długie tomy o „Prawie”, ale jeśli kogoś nie przekona poniższy cytat, cała reszta nie ma sensu: Jakąkolwiek kwestię rozważam, bez względu na to, czy jest ona religijna, filozoficzna, polityczna czy ekonomiczna, czy dotyczy ona dobrobytu, moralności, równości, prawa, sprawiedliwości, rozwoju, odpowiedzialności, solidarności, własności, pracy, handlu, kapitału, płac, podatków, ludności, kredytu czy też rządu; w jakimkolwiek punkcie horyzontu naukowego umieszczę punkt wyjścia moich poszukiwań, zawsze i niezmiennie dochodzę do jednego jedynego wniosku: rozwiązania problemów społecznych należy szukać w wolności. Sapienti sat.

Wolny rynek nie tylko dla dzieci
Przeczytane / 08/04/2016

Eh, żebym ja tę powiastkę przeczytał w młodości, zamiast pchać sobie w duszę dzielnych Indian, pana Samochodzika i Faraona… Może nie dorobiłbym się siwizny grubo przed czterdziestką. Kto wie. Juniora będę namawiał, żeby to była jedna z jego pierwszych samodzielnych lektur. Dżek jest uczniem podstawówki, ledwo umie pisać i czytać, ale uwielbia rachować. Bez procentów i ułamków, rzecz jasna. Jest grzeczny, chce być dobrym człowiekiem, a nie łobuzem i ma plan: chce zostać kupcem. Najpierw daje się namówić przez panią wychowawczynię na prowadzenie klasowej biblioteki. Zbiera pieniądze na książki, zbiera egzemplarze darowane przez uczniów, prowadzi ewidencję. I wpada na pomysł, a właściwie podpatruję go u sporo starszych uczniów siódmej klasy, żeby stworzyć kooperatywę. Taką jakbyśmy to dziś nazwali spółdzielnię klasową. Wszystko rozwija się doskonale, Dżek ma świetnych doradców, w tym doświadczonego kupca. Finalnie kooperatywa kupuje – częściowo na kredyt – dwa rowery. Uczniowie za centa mogą je wypożyczać na przejażdżki. Pech chce, że na taką wyprawę wybrało się dwóch lekkoduchów, którym te rowery ukradziono. Kooperatywa bankrutuje. Oczywiście to powiastka pedagogiczna, więc wszystko kończy się na solidnej nauczce. Możemy się tylko domyślać, jak daleko potem w biznesie zaszedł nasz Dżek. To powieść, która nie tylko bardzo dużo – w nienachalny, atrakcyjny…

Dlaczego Izrael przegrał?
Przeczytane / 25/03/2016

Izrael i Palestyna. Obojętnie jak bardzo jesteśmy niezainteresowani tematem skojarzenie jest jedno: wojna, cierpienie, nienawiść. Od pół wieku na tym relatywnie niewielkim terenie trwa ciągły spór, w którym giną ludzie, ale i powstają fortuny. Richard Ben Cramer spróbował opisać ten tygiel w prosty sposób. „Dlaczego Izrael przegrał?” wydaje się książką słabą, bo co za przyjemność lektury, jeśli sam tytuł mówi wszystko? To pozory, nie dajcie się oszukać. Książka jest wyśmienita. Autor szuka odpowiedzi na cztery fundamentalne pytania: dlaczego w ogóle przejmujemy się Izraelem, dlaczego Palestyńczycy nie mają swojego państwa, dlaczego nie ma tam pokoju i czym jest państwo żydowskie? Odpowiedzi nie będę tutaj streszczał, żeby nie popsuć przyjemności czytania tej książki, ale parę spostrzeżeń autora wynotuję tutaj. Przede wszystkim według Cramera za wszystkim stoi… kasa. Na okupacji Palestyny, na wydzielonych enklawach bez komunikacji między nimi, zarabiają ci, którzy mają zarobić. Nie tylko żydowskie firmy i oficjele, ale także palestyńscy bonzowie. Najważniejsze funkcje w Izraelu pełnią byli generałowie, od spółek do rządu. Ich motto, jak sugeruje Cramer, brzmi: jeśli nie działa siła, użyj większej siły! Według niego to tłumaczy, dlaczego Izrael postępuje tak głupio na terenach okupowanych. Mnie nie przekonał. Przekonuje mnie raczej wersja z pieniędzmi. Najważniejszą zaletą tej książki jest…

Byliśmy Murzynami Europy?

Bardzo lubię Svena Lindqvista. Lubię to jak pisze i o czym pisze. „Wytępić całe to bydło” tylko zwiększyło moją fascynację szwedzkim dziennikarzem nie stroniącym od literatury pięknej.  Ta książka jest czymś wyjątkowym. Jest to esej historyczno-filozoficzny, dziennik z podróży, reportaż. Lindqvist znów szuka zła, genezy, warunków, sensu zła w najczystszej postaci. Dwiema osiami jest „Jądro ciemności” i afrykańska rzeź tubylców oraz poźniejszy amok ludobójstwa we wschodniej Europie podbitej przez hordy Niemców. Lindqvist twierdzi, że to odcinki dokładni tej samej opowieści. I ja mu uwierzyłem. Kiedy wynaleziono broń palną ładowaną od tyłu i gwintowane lufy, Europejczycy, spadkobiercy Arystotelesa i Tomasza z Akwinu, pojechali w świat. „Bitwy”, w których ginęło kilka tysięcy Indian czy Murzynów i ani jeden Europejczyk nie należały do rzadkości. Wszechwładza, możliwość bezkarnego zabijania wroga, który nawet nie ma szans zbliżyć się choćby na kilka metrów powodowały gigantyczną demoralizację, deprawację, szaleństwo krwi. Wroga… Wcale nie wroga – Europejczycy zabijali zwierzęta. Wytępić całe to bydło – to dosłowny cytat. W brutalnym ludobójstwie prym wiedli Anglicy i Belgowie, ale oczywiście Hiszpanie, Francuzi i inne narody także głęboko schowali kodeks rycerski. Co ważne, ten sposób uprawiania rzezi cywilów, dzieci, kobiet, starców dumni i zakłamani Europejczycy stosowali wyłącznie w koloniach. Na kontynent wracali…

0
6.3/10
Wizjoner bez kręgosłupa
Przeczytane / 29/11/2015

Lichy, ale skuteczny kombinator, mistrz dworskich gierek. Wyjątkowy wizjoner. Szef hitlerowskiego wywiadu, który uniknął szafotu w Norymbergii. Walter Schellenberg. Lubię wspomnienia, zwłaszcza ludzi, którzy naprawdę mają co wspominać. Schellenberg miał o czym opowiadać. A mimo to jego „Wspomnienia” to trzysta stron bełkotu, którego chyba jedynym zadaniem było ochronić jego własną szyję przed stryczkiem. Jego wizja wojny, w której niemieckie karetki we wrześniu 39 odwożą do szpitali niemieckich i polskich (!) żołnierzy jest wzruszająco naiwna. Podobnie jego charakterystyka najwyższych faszystowskich dygnitarzy, których w zdecydowanej większości uważa za idiotów. Mimo wszystko lektura „Wspomnień” nie jest totalną stratą czasu. Jest tam arcyciekawy wątek, kiedy już w obliczu upadku III Rzeszy Schellenberg rozważa z Himmlerem kształt przyszłej Europy. Może ja jestem przewrażliwiony, może szukam sensu tam, gdzie go nie ma, ale cholernie mi to coś przypomina. Reichsfuhrerze – rzekłem. Nie myślmy teraz o tarciach, jakie się może i wytworzą w przyszłości. Zastanówmy się przede wszystkim nad tym, jak usunąć obecne napięcia, które przeszkadzają w utworzeniu nowej Europy. To zaś oznacza, że musimy znaleźć jakąś podstawę kompromisowego rozwiązania, aby zakończyć tę wojnę. Himmler przeskoczył znów na mapie do Polski i powiedział: Ale Polacy będą musieli dla nas pracować? Odparłem: Musimy stworzyć taką sytuację, aby wszyscy…

0
9.7/10
Świat jest płaski, a my pukamy od dołu

„The World is Flat” Thomasa L. Friedmana to pozycja absolutnie obowiązkowa, nie tylko dlatego, że to jeden z najlepszych dziennikarzy świata. Facet po prostu dzięki temu, że ma pozycję jaką ma, rozmawiał z najważniejszymi ludźmi tworzącymi dzisiaj globalną wioskę. Rozmawiał też z ludźmi, którzy faktycznie ją tworzą. Warto spojrzeć na jego widzenie świata.

0
9.7/10
Monumentalna, acz lekka przygoda na wakacje

Przyznam się od razu: jak zobaczyłem prawie tysiąc stron opowieści o jakiejś kompletnie niszowej rewolucji w XVII-wiecznym włoskim mieście, to chciałem odłożyć, nie dotykać, udawać że nie leży na stosiku „do przeczytania”. Tym bardziej, że nazwisko Maciej Hen nie mówiło mi nic. Trochę zachęcała seria „archipelagi”, ale na miły Bóg: tysiąc stron?! A teraz, kiedy losy Fortunata – dziennikarza i prawdziwego wolnego ducha renesansowej Italii dobiegły końca, czegoś mi brakuje. „Solfatara” jest powieścią, jakich nie lubię. Naprawdę. To powieść historyczna, która stawia nacisk na realia, detale, jest osadzona w czasie i miejscu, które jest mi zupełnie obce. Jeśli robi to np. Kate Moss, czyli kryje się za tym jakaś naprawdę solidna intryga, jakiś spisek, tajemnica trzymająca za gardło do ostatniej strony, to trudno, przeżyję te wszystkie mozolne opisy i sztuczny język. A mimo że Maciej Hen nie ma tak naprawdę na powieść żadnego pomysłu, napisał tomisko które przeczytałem z ogromną przyjemnością, choć bez ekscytacji. Dziwne? Ano nie aż tak dziwne, bo „Solfatara” jest po prostu napisana tak dobrze, że na niespotykanym dzisiaj w polskiej literaturze poziomie. Dbałość od detale historyczne i językowe, perfekcyjna dyscyplina narracyjna, świetne dialogi, panowanie nad strukturą powieści – to wszystko z powodzeniem zastępuje błyskotliwy koncept, którego…

0
6/10
Czerwona zaraza z intelektualnym zadziorem
Przeczytane / 09/07/2015

Zbigniew Załuski nie był zwykłym komuszkiem. Był komuszkiem niepokornym, oczywiście na miarę swoich możliwości i cierpliwości tych, dzięki którym trafił na czerwony piedestał. „Drogi do pewności” to wydany pośmiertnie zbiór kilku tekstów, jakbyśmy to dzisiaj nazwali historiozoficznych. Nie spodziewajmy się jednak taniego, leninowsko-stalinowskiego zbioru zaklęć. To dobrze, na swój sposób logicznie napisane wywody osadzone w czerwonym niczym samo piekło kulcie komunizmu. Narodowego komunizmu, bo i taki odcień co jakiś czas przybierała propaganda strasznych czasów. Dzisiejszego, zwłaszcza nieoczytanego w ówczesnej literaturze propagandowej czytelnika może dziwić tutaj wszystko. Jak to możliwe, że na początku lat 70. autora, Polaka (?!) szczerze boli wygrana przez Polskę wojna z bolszewikami? Wojna to może za dużo powiedziane, bo zdaniem Załuskiego była to „zbrojna pomoc rewolucyjnego państwa rosyjskiego”, która niestety „nie wzmocniła, lecz osłabiła siły rewolucji w Polsce”. Straszna sprawa. Autor jako nastolatek był żołnierzem, trzeba przyznać, że bardzo odważnym, ale po wojnie dostał czerwonego rozumu. Zresztą już może i wcześniej. Jako czternastolatek został zesłany do Kazachstanu. Trzy lata później był już żołnierzem 1 Korpusu Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR. Ramię w ramię z bolszewikami doszedł aż do Berlina. Czy po drodze przestał być Polakiem, a stał się polskim bolszewikiem? Nie wiem. Po wojnie został w armii,…

0
8.3/10
Zimowe opowieści
Przeczytane / 03/07/2015

„The Winter Ghosts” to kolejna opowieść Kate Mosse osadzona w południowej, górzystej Francji i nawiązująca do czasów katarskiego holokaustu. Po „Labiryncie” nastawiałem się następną epicką historię, a kiedy wziąłem do ręki niepozorną książeczkę, już wiedziałem, że to tylko przystawka. Ale jaka pyszna! Faktycznie, „Zimowe zjawy” – bo pod takim tytułem ukazało się to po polsku – najpierw były opowiadaniem pod tytułem „The Cave”. Nie jestem fanem przerabiania, zwiększania objętości i dodawania wątków tylko po to, żeby coś mogło wyjść z samodzielną okładką i przynieść parę groszy autorowi i wydawnictwu. Tym razem jednak zrobiłbym wyjątek, ale tylko dlatego, że lubię mamrotanie pani Mosse. Frederick Watson szuka ukojenia po stracie brata, który nie wrócił z Wielkiej Wojny. Prawdopodobnie zginął, ale jak wielu żołnierzy podczas każdej wojny, oficjalnie został „zaginiony w akcji”, a ciała nie znaleziono. Freddiego poznajemy, kiedy przychodzi do małego antykwariatu z zabytkowym rękopisem i prosi o tłumaczenie. Zanim antykwariusz się do tego zabierze, Freddy opowiada mu swoją historię. Jadąc zimą 1928 roku peryferiami południowej Francji podczas burzy wypada z drogi. Słyszy dziwne głosy. Wydaje mu się, że to majaki, efekt szoku powypadkowego. Dociera wreszcie do małej mieściny Nulle, gdzie zostaje zaproszony na tajemnicze, rytualne święto, w którym biorą udział wszyscy…

0
10/10
Podróż z buntownikiem

„Historie autorytetu wobec kultury i edukacji” Lecha Witkowskiego to nie jest przeciętna książka z pogranicza filozofii, socjologii, pedagogiki. Nie tylko ze względu na objętość: ale z ręką na sercu, to 800 stron prawdziwej uczty dla każdego, kto lubi niepokorne umysły ubrane w tak rzadko dzisiaj spotykaną kunsztowną polszczyznę. Książki naukowe, a takie w zdecydowanej większości produkują profesorowie, są generalnie zarówno użyźniające naukową glebę, jak i koszmarnie nudne dla czytelnika spoza grona wzajemnie się cytujących pracowników uczelnianych. To nie jest polska skaza – tak się dzieje na całym świecie. Jeśli ktoś napisze książkę, która dociera do umysłów bardziej otwartych niż akademickie, staje się gwiazdą. Taką gwiazdą już jest prof. Lech Witkowski, a „Historią autorytetu” tylko umocnił swoją pozycję na firmamencie. Autorytet w ogóle jest (czy raczej do czasu wydania tej książki BYŁ) zaniedbanym terminem i zjawiskiem. Nie za bardzo było wiadomo kto miałby się nim zająć: pedeutologia? psychologia? socjologia? filozofia? Całe szczęście, że pochylił się nad nim prof. Witkowski, bo dzięki temu dostaliśmy do rąk dzieło, które wykracza poza partykularne ramy jednostkowych nauk. Jednak nie wartość naukowa – choć jest nie do przecenienia – a język, jakim posługuje się autor, sprawia, że „Historia autorytetu” trafia do mojej listy najważniejszych książek XXI…