Kolejna penetracja masowego gustu. Doktor honoris causa na kilku uniwersytetach, tłumaczony na 22 języki, sprzedał miliony książek. Szkocki pisarz Ian Rankin zabiera nas do Edynburga. Profesor od malarstwa, wysoko postawiony bankier i geniusz komputerowy. Łączy ich zamiłowanie do obrazów. Zwłaszcza takich, których nie można kupić. Profesor od lat myśli o napadzie doskonałym, takim, którego nikt nie odkryje. Galeria Narodowa w Edynburgu posiada zbiory kilka razy większe, niż będąca w jej dyspozycji powierzchnia wystawiennicza. Bezcenne obrazy są więc składowane w dobrze strzeżonym magazynie, do którego profesor Gissing, jako jedyny w Edynburgu ekspert, zawitał kilka razy. Wtedy zakiełkował plan. Plan opierający się na corocznym wydarzeniu „drzwi otwartych”. Jeden dzień w roku zwykli ludzie mogą zobaczyć od środka pogotowie ratunkowe, remizę strażacką, ratusz, bank, ale i magazyn nieeksponowanych zbiorów Galerii Narodowej. Profesor przekonuje do swego planu dwóch kolegów. Jego genialny student ma namalować falsyfikaty kilku obrazów, które zostaną w „nieudanym” napadzie podłożone jako oryginały. Narobi się hałasu, przyjedzie policja, a po oględzinach i ekspertyzie profesora okaże się, że nic nie zginęło. Plan doskonały. Problem w tym, że w trójkę trudno to wszystko ogarnąć. Na szczęście Mike Mackenzie spotyka kolegę ze szkoły, który w Edynburgu pełni tę rolę, jaką we Włoszech gra mafia. Niestety…
To co się działo na polskiej wsi w pierwszych powojennych powiedzmy 20 latach to chyba najmniej przeze mnie znana karta naszej historii. Coś tam wiemy o nacjonalizacjach, kombinatach, PGR-ach, kułakach. Dlatego z zaciekawieniem zabrałem się za zbiór reportaży pt. „Wszystko do wygrania”, choć ze świadomością, że jest to typowa komunistyczna agitka. O socrealistycznej prozie wiadomo wszystko, o ówczesnej mowie mediów – sporo. Zaczytywałem się swego czasu w komunistycznych reportażach. Dają one świadectwo nie tylko postaw autorów, dziennikarzy, ale i po zdrapaniu czerwonego lakieru mówią także co nieco o stalinowskiej codzienności. „Wszystko do wygrania”, opublikowane w 1980 roku, zawiera reportaże dotyczące głównie okolic Opola. Wieś oczami autorów to front walki. Ze wszystkim i wszystkimi. Głównie oczywiście z pijakami, którzy są zmorą Państwowych Gospodarstw Rolnych. Heroiczny bohater – taki jak dyrektor Marszałek, szef kombinatu PGR Kietrz – wypowiada wojnę bumelanctwu i pijaństwu. Sam jak się napije, to wyłącznie w domu i nie w towarzystwie podwładnych. Twardą ręką trzyma finanse i potrafi nakrzyczeć nawet na docenta, który rzucił papierek na ziemię. Marszałek był nawet na stażu w Ameryce. Podpatrywał tam różne rozwiązania. Kiedy odwiedziła go z rewizytą amerykańska farmerka, nie mogła wyjść z podziwu jak cudownie funkcjonuje Państwowe Gospodarstwo Rolne. Oczywiście nie każdy…
Grochowiak wielkim literatem był. A ja tę powieść – „Trismus” – trzymałem na regale od lat nietkniętą. Wreszcie przeczytałem. To jedna z tych nielicznych powieści, po których trudno cokolwiek powiedzieć, bo człowiek na długie tygodnie traci oddech. W największym skrócie, „Trismus” to specyficzny rodzaj dialogu: małżeństwo wspólnie pisze pamiętnik, czy może raczej dziennik, tyle że niesystematyczny. To specyficzna para: zawładnięty do szaleństwa faszystowską ideologią młody Niemiec i jego żona, z pochodzenia Dunka, ale z duszy niemiecka nazistka. Główny bohater jest szefem obozu koncentracyjnego na terenie Rzeszy, specyficznego rzecz jasna, bo nie przypomina on bynajmniej znanych nam z historii obozów. To miejsce, w którym są trzymani, we względnie znośnych warunkach, Żydzi, masoni i „skalani” niemieccy arystokraci. Nie chodzi o ich „resocjalizację” ani eksterminację – są trzymani w obozie z nadzieją na wykup. To po prostu jeden z pomysłów Rzeszy na pozyskiwanie pieniędzy potrzebnych do prowadzenia wojny. Żona naszego wielbiciela Hitlera koniecznie chce urodzić mu dziecko. Nie udaje się jej ta sztuka. Zaczyna swoje macierzyńskie emocje kierować do żydowskiej dziewczynki, także uwięzionej w obozie. Mam wiele problemów z „Trismusem” – poczynając od tytułu, który oznacza fachowe określenie na szczękościsk, sytuację, w której bojowy pies zaciska zęby i nie może puścić. Oczywiście na…
Philip K. Dick równa się science fiction. Mało kto pamięta, że napisał też takie perełki jak powieść „Humpty Dumpty w Oakland”. Leży ona właśnie w księgarni na Gdańskiej, w Bydgoszczy, za 11 złotych. To naprawdę przyjemnie wydane 11 złotych. Byłem na parę dni w Bydgoszczy. Na ul. Gdańskiej – na wysokości zbrukanego tanimi gaciami czy innym paskudztwem, w sercu miasta, w progu zeszłego kina Pomorzanin – wstąpiłem do księgarni handlującej książkami, których nikt nie chce i które solidnie przeceniono. Faktycznie, zalega tam głównie plastikowy badziew. Ale uważne oko szybko zatrzyma się na ciekawej, odbiegającej od tamtejszego standardu okładce „Humpty Dumpty w Oakland”. Warto zabrać do domu tę książkę. Ta niecodzienna jak na twórczość autora „Ubika” powieść pokazuje zwykłą Amerykę, z której opadł już kurz światowej wojny. Mistrzowskie tłumaczenie na język polski – nie pamiętam niestety nazwiska tłumacza, a książka została w Polsce – świetnie oddaje nawet takie smaczki jak nieco archaizujący język ulicy. Para głównych bohaterów to zwyczajni wariaci, którzy mimo monstrualnego bałaganu w głowach funkcjonują na rynku: jeden jest starszym mechanikiem samochodowym, właścicielem warsztatu, drugi – zdecydowanie młodszy – prowadzi na terenie tego warsztatu komis samochodowy. Starszemu powodzi się w biznesie, młodszy wciska złom kolorowym mieszkańcom dzielnicy i marzy…
Pani doktor zaczęła od harlekinów, skończyła na milionach sprzedawanych powieści nazywanych przez krytykę i wydawców thrillerami medycznymi. Faktycznie Tess Gerritsen, przynajmniej na podstawie „Bloodstream”, pisze oryginalne mieszanki romansowo-kryminalno-sensacyjno-medyczne. Wiem, to brzmi kiepsko – ale naprawdę świetnie się czyta. Idę dalej ścieżką bestsellerów. Gerritsen można kupić w 40 krajach świata i zrobiło to ponad 25 milionów czytelników. Biorąc „Bloodstream” do ręki nie za bardzo wiedziałem czego się spodziewać. Okładka poinformowała mnie, że to azjatyckiego pochodzenia amerykańska internistka, która rzuciła leczenie ludzi na rzecz zarabiania milionów dolarów z pisania thrillerów medycznych. Spodziewałem się trudnej językowo, wyrafinowanej tematycznie i zdyscyplinowanej językowo przygody. Zawiodłem się, ale nie żałuję. „Bloodstream” to opowieść o pani doktor, wdowie, która z nastoletnim synem uciekła z Bostonu do małego miasteczka. Jesteśmy tam świadkami erupcji przemocy, zwłaszcza wśród najmłodszych mieszkańców. W szkole uczeń wyciąga broń i zabija nauczyciela, na przerwach toczą się wciąż bijatyki, ginie coraz więcej osób. Identyczna sytuacja miała miejsce 52 lata wcześniej. Pani doktor odkrywa pewne podobieństwa i dochodzi do wniosku, że młodzi ludzie nie są winni swoich agresywnych zachowań. Podejrzewa, że są po prostu zakażeni jakimś wirusem, najprawdopodobniej atakującym kąpiących się w pobliskim jeziorze nastolatków. Zapowiada się ciekawie? Średnio. A mimo to powieść czyta się…
Trylogia, której pierwszą częścią jest „Sanctus”, to dzisiaj światowy hit. Simon Toyne napisał thiller, który został wydany w ponad 40 krajach i przetłumaczony na 27 języków. Problem w tym, że to zwyczajny gniot, choć niesamowicie opakowany. Przyznaję od razu: po lekturze „Sanctusa” raczej niechętnie wezmę do ręki kolejne części trylogii. Bałbym się okrutnie mojego paskudnego charakteru, który nie pozwala mi odkładać książek przed przeczytaniem ostatniej strony. A „Sanctus” to było blisko pół tysiąca naprawdę męczących stron. Opowieść Toyne’a to książka napisana według przepisu starego jak amerykańskie bestsellery bazujące na wciąż nieustającej modzie na thillery. W tureckim, starożytnym mieście Ruin mieści się Cytadela – równie wiekowa świątynia wykuta w litej skale. Posiadający autonomię zakon opiekuje się tajemniczym Sakramentem. Spekuluje się, że to Święty Gral, autentyczny krzyż na którym skonał Jezus albo jeszcze coś innego. Fakty są jednak takie, że świątynia jest dużo starsza niż dwa tysiące lat, więc i artefakt musi być sprzed czasów Chrystusa. Opowieść zaczyna się mocnym akcentem: ze szczytu świątyni w widowiskowy sposób rzuca się mnich. Policjant badający sprawę od razu wie, że ma do czynienia nie tyle z samobójstwem, co ze specyficznym komunikatem. Oprócz przedziwnych blizn układających się w logiczne wzory pokazujące, że był Sancti – jednym…
W muzeum znaleziono zamordowanego kustosza, który zajmował się tropieniem najtajniejszej z tajnych organizacji pod nazwą Conspiratus Opi Dei. W skrócie COD. Nie został zamordowany w „zwykły” sposób. Zabito go zamykając mu gardło prawie metrowym… dorszem. Dorsz to po angielsku cod. Witajcie w opowieści pod tytułem „The Va Dinci cod”. A.R.R.R. Roberts to pseudonim brytyjskiego pisarza specjalizującego się w parodiach. Jego wersja „Kodu Da Vinci” zdaje się być genialną odtrutką na nadęte powieści demaskujące spiskową naturę dziejów. Mamy więc doktora Roberta Donglana, naukowca specjalizującego się szyfrach i byciu prawdziwą fajtłapą, seksowną nieznajomą Sophie, tajemniczego i sędziwego księdza, fałszywego policjanta. Są strzelaniny, pogonie, ucieczki, zwroty akcji, błyskotliwe dialogi. Plus oczywiście mamy tajemnicę, która może wyjaśnić wszystko, całą historię ludzkości. Oczywiście jest tym koncepcie fundament, solidny: pierwsze zdania Pisma Świętego. Wynika z nich, że zanim Bóg zaczął stwarzać cokolwiek, istniała woda. Autor prowadzi ten koncept to absurdu, którego nie zdradzę, żeby nie zniszczyć przyjemności z lektury, ale powiem tylko, że kluczem są dorsze. Czy raczej Dorsze 😉 Uwielbiam takie powieści. Powiastki w sumie, bo książkę połknąłem w jeden wieczór. Niesamowita zabawa językiem, konwencją – autor nie daje czytelnikowi możliwości odłożenia książki choćby na parę minut. Gdzieś nad wszystkim unosi się nieśmiertelny duch Monty…
Sądziłem, że niewiele mnie może zdziwić. Znałem nazwisko autorki – Patricia Cornwell dostała mnóstwo nagród, sprzedała na całym świecie ponad 100 milionów książek. Nie pomyliłem się: STO MILIONÓW. No to jak się natrafiła okazja postanowiłem zobaczyć jak to się robi na przykładzie sztandarowej powieści z najbardziej popularnego cyklu o pani doktor od trupów. Kryminał zaczyna się od mocnego uderzenia. W Nowym Jorku znaleziono zamordowaną kobietę, policja przesłuchuje jej chłopaka, którego podejrzewa się o zbrodnię. Niby nic ciekawego, ale – zarówno ofiara jak i podejrzany to karły, a morderstwo było poprzedzone dość brutalnym seksem, którego amatorką była zabita kobieta. Doktor Scarpetta nie daje się przekonać policjantom i ufa swojej intuicji. A ta jej mówi, że Oscar – karzeł, który jest pewny, iż sam jest ofiarą rządowego eksperymentu polegającego na kradzieży umysłu – nie zabił swojej dziewczyny. Do tego najpopularniejszy blog – Gotham Gotcha – opublikował właśnie informację na temat doktor Scarpetty. Jak pisze tajemniczy bloger (blogerka? to się okaże) znana z licznych występów w amerykańskiej telewizji CNN Scarpetta sama była ofiarą traumatycznego wydarzenia z jej chłopakiem w roli głównej. Chłopakiem, który akurat jest nowojorskim policjantem pracującym nad sprawą morderstwa karlicy. Grubo? Mogło być grubo, ale wyszło nudnie. Nie wiem jakim cudem…
Wciąż nie mogę się wygrzebać z fascynującej podróży po kiepskich bestsellerach. Tym razem padło na Jamesa Beckera i jego „The lost testament”. W Kairze podczas wyburzania, w piwnicznym sejfie robotnicy znajdują tajemniczy manuskrypt. Okazuje się, że można go odczytać wyłącznie przy użyciu najnowszej techniki – ultrafioletu i zaawansowanych komputerowo sztuczek. Zaczynają ginąć w brutalny sposób wszyscy, którzy mieli jakikolwiek kontakt z manuskryptem. Do akcji wkracza cudnej urody blondyna – historyczka z Wielkiej Brytanii i jej były mąż, obecnie bliski przyjaciel. Zbiegiem okoliczności jest on policjantem wyszkolonym w posługiwaniu się bronią i samochodem 🙂 Potem na biednego czytelnika czekają strzelaniny w Hiszpanii, Francji, Anglii, pościgi, bójki, hotelowe pokoje (bez „momentów”!) i co najgorsze smętne wywody na temat Watykanu i chrześcijaństwa w ogóle. A manuskrypt – oszczędzę przez litość czytania tych setek stron bełkotu – zawiera urzędową, sądową informację z początku naszej ery. Niejaki Józef skarży się w niej na rzymskiego łucznika o imieniu Pantera, że zgwałcił on jego żonę, Marię, wskutek czego jest ona brzemienna… Naprawdę jestem zdumiony, że coś takiego sprzedaje się w setkach tysięcy egzemplarzy…
Może i Dan Brown to pisarz średniej marki wśród znawców literatury, trudno. Ja ostatnio z głową pełną własnego pisania, egzystencjalnych pytań i walki z poustawianymi przed laty przeze mnie samego wiatrakami, z największą przyjemnością oddaję się tej – nie ukrywam – nieco bezmyślnej rozrywce. Bo właściwie dlaczego książka miałaby zawsze być alternatywą dla malarstwa czy kolejnej analizy Wittgensteina? Może być po prostu zdecydowanie fajniejszą wersją patrzenia na jakiś klon kinomaniaka czy ciągnących się godzinami paplanin fejsbukowych. I wtedy ktoś taki jak Dan Brown wydaje się na miejscu. „Digital fortress” to szybka, atrakcyjna opowieść nie tylko dla domorosłych informatyków i kryptologów. Rzecz jest napisana tak prostym językiem, że wreszcie zrozumiałem jak mi się wydaje światowy fenomen Browna. To co wcześniej uważałem za dyletanctwo tłumaczy jest właśnie orężem, dzięki któremu książki Amerykanina kupiło już pewnie z 200 milionów ludzi na całym świecie. Trochę faktów (NSA, echelon, okruchy sieciowej kryptografii) zalane po brzeg talerza piękną kobietą, odważnym i mądrym profesorem, wyścigami, strzelaninami i happy endem. No jak to mogło się nie sprzedać? Musiało. „Zaginiony symbol” czytałem po polsku, z dużą mniejszą przyjemnością, choć… To przecież dokładnie ta sama opowieść, którą znajdujemy w każdej książce sygnowanej nazwiskiem Dana Browna. Tym razem profesor znów ratuje…