Szanuję Rafała Ziemkiewicza zarówno jako pisarza („Pieprzony los kataryniarza” na długo zmienił moje widzenie polskiej SF), jak i publicystę („Polactwo” było doskonałą diagnozą naszego status quo). Tym większe rozczarowanie przyniosła mi lektura „Żywiny”. „Żywina” miała być powieścią, jakiej polska literatura po Okrągłym Stole się nie doczekała. Powieścią o „kisielu”, w którym kazali i każą pływać Polakom. I trudno powiedzieć, że jest o czymś innym. Faktycznie opowieść o dziennikarzu z ogólnopolskiej gazety, który próbuje dociec prawdy na temat tajemniczego wypadku samochodowego i śmierci posła Samoobrony jest historią o prawdziwej Polsce. Tej, w której najniższy rangą urzędnik jest często panem życia i śmierci, a rzesze ludzi spoza układu służą wyłącznie do płacenia podatków. Tylko że można to było napisać jakoś inaczej, po prostu dobrze. A Ziemkiewicz napisał „Żywinę” w tak dramatycznie fatalnym stylu, że aż boli.
Długo się broniłem przed zjawiskiem pod nazwą „Dan Brown”. Ale jak dotarła do mnie informacja, że sprzedał on już 170 milionów egzemplarzy swoich powieści, zmiękłem. To nie ciekawość czy zazdrość 😉 mną kierowały, tylko poczucie obowiązku. Po prostu Dan Brown zajął w ostatnich latach taką pozycję w kulturze, że zwyczajnie trzeba go znać. No to spróbowałem… Na pierwszy ogień poszedł „Kod Leonarda Da Vinci”. Niby wyrosłem już z Pana Samochodzika, ale bądźmy szczerzy: jeśli ktoś w młodości chłonął z wypiekami Nienackiego, to został zainfekowany na zawsze. Można się wypierać i zaklinać, ale dobrze napisana powieść o tajemnicach, przygodach, ucieczkach i skarbach zawsze wywoła ten sam znany z młodości rumieniec. Nic to, że autor obraża czytelnika traktując go momentami jak ostatniego idiotę – „to na pewno z myślą o amerykańskich odbiorcach” myślimy sobie ignorując nieprzyjemne sugestie Browna. A ten stosuje naprawdę proste sztuczki żeby nas przykuć do lektury. I chwała mu za to.
O filozofii można pisać albo z pozycji historyka, albo krytyka mającego własny pogląd. Czy to nie dziwne i symboliczne, że jedyną – choć niezbyt obszerną – książką dostępną po polsku na temat filozofii żydowskiej jest tłumaczenie opracowania niemieckich badaczy? Małżeństwo niemieckich profesorów – Heinrich i Marie Simon – starało się przedstawić zjawisko filozofii żydowskiej od czasów najbardziej zamierzchłych. Trudności jakie napotyka tego typu opracowania są zawsze te same. Co to znaczy „fizolofia żydowska”? Czy każdy rabin rozważający Torę, Misznę lub po prostu piszący o Bogu jest filozofem? Czy za dzieło filozoficzne można uznać samą Torę? Myliłby się ten, kto chciałby znaleźć w „Filozofii żydowskiej” wyłącznie encyklopedyczne omówienia najważniejszych myślicieli tego nurtu. W przypadku Narodu Wybranego tego typu opracowanie nie mogłoby się sprawdzić. Tu trzeba było zarysować choćby szkicowo kontekst historyczny. Żydzi – bardziej niż np. Grecy – byli wciąż zmuszani przez okoliczności polityczno-społeczne do prowadzenia jeśli nie intelektualnej wojny, to co najmniej szorstkiego dialogu z filozofami innych nacji. Dramatyczna próba godzenia wiary w Jedynego Boga z dorobkiem choćby właśnie greckich filozofów przyrody niektórym myślicielom żydowskim zajął całe życie. Z jakim skutkiem? Jeśli obronili swój naród przed asymilacją kulturową na tyle, by przetrwał on do dzisiaj, to chyba byli skuteczni.
Opowieść, którą zna każdy. Czytałem ją wcześniej, po polsku wiele lat temu. A teraz znów mnie wciągnęła. To zdecydowanie nie jest powieść do pobieżnej lektury. „Frankenstein or the modern Prometheus” to opowieść przede wszystkim o samotności i wiedzy. O ich granicach i o tym, jakie demony czekają na tych, którzy je przekroczą. Powieść przygnębiająca, ciemna, nie zostawiająca nadziei. A przez to genialna w swojej sile. Bez sensu jest pisać cokolwiek więcej na temat „Frankensteina”.
Przeciętna powieść, do której wracam do parę lat. Na okładce napisali: „Hotel du Nord przypomina starą, pożółkłą fotografię, na której utrwalony został obraz życia nad kanałem Saint-Martin”. No i prawda, ale nie cała prawda. Bo ta fotografia, choć faktycznie sprawiająca na pierwszy rzut oka wrażenie zakurzonej, przy bliższym poznaniu okazuje się kipiącym emocjami tyglem. To opowieść nieco biograficzna, bo ojciec Dabita faktycznie kupił hotel o takiej nazwie i wiele lat go prowadził. Ale to oczywiście nie jest ważne, ważne w tej powieści jest rewelacyjne oddanie klimatu przełomu, zmian które następują tak naprawdę w każdym pokoleniu, a są zmianami totalnymi. Dzisiaj świat zmienia się nie do poznania w ciągu paru lat, wiek temu zajmowało to pewnie lat kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt. Ale wracając do Dabita. Hotel du Nord, kupiony dość spontanicznie przez byłego woźnicę, oglądamy na przestrzeni lat. To nie jest hotel, jakich dzisiaj mnóstwo. Wówczas w hotelach ludzie po prostu mieszkali, czasem całe życie. I właśnie tam obserwujemy przekrój społeczny Paryża, ale właśnie z tej grupy społecznej, która z różnych przyczyn jest zmuszona mieszkać w tanim hotelu. Jeśli nie najtańszym hotelu. Są tu więc robotnicy, panienki szukające szczęścia, pijacy, starcy. I nagle przychodzi zagłada tego świata: cały obszar, na którym…
Miała być szybka książka do pociągu i… była. Niesamowicie wciągająca, choć oczywiście jak na bestseller bardzo powierzchowna opowieść o miłości, której czas nie leczy. Doktor David Beck żyje w przekonaniu, że jego dziecięca i młodzieńcza miłość – Elizabeth – nie żyje od wielu lat, zamordowana przez seryjnego mordercę bez powodu, nieco przypadkiem. Ale… Zaczynają się dziać rzeczy niewytłumaczalne przy tym założeniu. Elizabeth żyje, a nic wokół nie jest tym, czym się przez tyle lat wydawało. David dostaje listy, których nadawcą może być wyłącznie jego ukochana. Są pisane specyficznym szyfrem, który znają tylko oni dwoje. David musi sam zmierzyć się z tajemnicą, bo informacje od Elizabeth zawierają też bezwzględne ostrzeżenie: nie mów nikomu. Wrócić do tej książki, to byłoby bez sensu. Ale polecić każdemu na podróż: bardzo proszę. Czyta się bardzo szybko, przyjemnie, opowieść potrafi zaskoczyć, i to nie raz! Tylko proszę oczywiście nie spodziewać się cudów. To powieść, która miała być miła i taka właśnie jest 🙂
Przyznaję bez bicia: chciałem zrozumieć oszałamiający liczbą sprzedawanych egzemplarzy fenomen literatury ocierającej się (nomen omen) o pornografię. Jako że pod ręką była bodaj fundamentalna dla tego gatunku Suzanne Portnoy, spróbowałem „The Butcher, the Baker, the Candlestick Maker”. Naprawdę rzadko mi się zdarza nie doczytać czegoś do końca, do ostatniej kropki. Nawet jeśli jest to bardzo źle napisana rzecz, to z szacunku do autora, do wydawnictwa, do siebie samego (w końcu ileś czasu już poświęciłem na lekturę) czytam dalej uparcie rozglądając się za jakimś pozytywnym aspektem. Niestety, przyznaję się do porażki. Tak prostackiej opowieści (rzekomo autobiograficznej!) nie potrafiłbym sobie wyobrazić. Można i da się pisać o seksie, o erotyzmie, o tych wszystkich wilgotnych sprawach bardzo uroczo i emocjonująco. Portnoy pisze tak, jak się rypała z tymi wszystkimi adonisami: bez emocji, nudno, nachalnie. Opowiada swoje historie jak alkoholiczka przy barowym stole. A ja niestety w takich sytuacjach zmieniam stolik…
W dominującej narracji dotyczącej relacji polsko-żydowsko-niemiecko-radziecko-ukraińskich na terenach najpierw należących do Polski, potem od okupacją radziecką, następnie niemiecką, przez lata znów radziecką a dzisiaj pod jurysdykcją ukraińską razi przede wszystkim płytkość i powierzchowność. Jedni pod wrażeniem Grassa i jemu podobnych widzą w Polakach samo zło, inni zło upatrują wyłącznie w Niemcach, Ukraińcach, NKWD albo… Żydach. Prawda była tak bardzo skomplikowana, że wymykająca się prostym osądom. Autobiografia, choć spisana w tej formie dużo po wojnie, to oparta na pisanym ówcześnie pamiętniku, Klary Kramer jest w anglojęzycznym świecie bardzo znana. W Polsce – wcale, choć istnieje niedawno wydany przekład „Clara’s war” na język polski. Zastanawiałem się, dlaczego? Jedyna odpowiedź, która przyszła mi do głowy to strach. Strach polskich historyków i mediów przed niewiarą gawiedzi, że świat jest po prostu bardziej skomplikowany niż tego wymagają dzisiejsza zero-jedynkowa percepcja odbiorców. Proszę spróbować sobie wyobrazić scenariusz filmu. We wrześniu 1939 roku do małego miasteczka na polskich kresach wschodnich, gdzie żyje pięć tysięcy średnio ortodoksyjnych Żydów wjeżdżają uśmiechnięci Niemcy. Robią sobie pamiątkowe zdjęcia, oglądają zabytki i wyjeżdżają. Żydzi wiedzą oczywiście, czym jest faszyzm – mieszka tutaj przecież grupa uchodźców z Rzeszy, która nie pozostawia złudzeń co do intencji Hitlera. Ale po dwóch tygodniach do miasteczka…
Musi istnieć zła literatura. Inaczej byśmy nie poznali dobrej, wszystko byłoby nijakie. „First strike” jest ulicznym kebabem, który czasem ma się ochotę zjeść, ale i tak z góry wiadomo, że poważnych konsekwencji nie da się uniknąć. Oto przez jedną trzecią powieści czytamy o Bóg wie czym, każda strona to zbrodnia na drzewostanie, a potem widzimy chińskich dysydentów, którzy zamknęli się w Białym Domu z prezydentem USA po to, żeby go zmusić do nuklearnego ataku na Chiny. I nasi – znaczy się, literaccy – bohaterowie ratują prezydenta i cały świat przed Armageddonem. Cud miód opowieść. Tego nawet nie dałoby się czytać w pociągu. Choć to Jack Higgins (co prawda współautorem jest tego dziadostwa prawdziwy – jak sądzę – autor Justin Richards. Zapomnieć, nigdy nie brać do ręki.
Millie Donbrow urodziła się i wychowała się w przedwojennej gminie żydowskiej na Bensham. Ta książka to jej bardzo osobista historia od pierwszego Żyda, który po karczemnej awanturze o koszerność owczego łba uznaje Newcastle za nieczyste i przeprowadza się do Gateshead, aż do dnia wybuchu II Wojny Światowej. Niesamowicie barwna opowieść o żydowskich obyczajach, o relacjach między członkami ultra-ortodoksyjnej gminy a gojami, o pragnieniu nastoletniej Millie, żeby nauczyć się tańca. Jedyny poważny zarzut, jaki mam do autorki, to ta cezura. Wiem, że lata wojny musiały być dla niej, jak dla każdego członka żydowskiej wspólnoty, przeżyciem straszliwym. Jednak mnie akurat bardzo interesowało codzienne życie żydowskiej gminy w czasach Szoach. Tym bardziej, że autorka sporo miejsca poświęca trwającej od połowy lat 30. akcji sprowadzania do Wielkiej Brytanii głównie młodych Żydów z terenu III Rzeszy. Niewielka, oszczędnie ilustrowana przedwojennymi zdjęciami książeczka. Przeczytam ją jutro jeszcze raz.