Każde zdanie to perełka, większość akapitów to przesyt lukru, a każdy rozdział to czytelnicza tragedia. Cała powieść kradnie tylko czas. Oscar Wilde był wyjątkowo błyskotliwym człowiekiem, miał język nie na smyczy i w kagańcu, jak niestety większość z nas, ale potrafił drobnym gestem natychmiast zmusić go do pokazywania najbardziej wymyślnych sztuczek. Sztukmistrz paradoksu spróbował jednak powieści, a w tym gatunku niestety dla geniusza potrzebna jest nie tylko ekwilibrystyka, ale przede wszystkim rygor. Nie wystarczy fantastyczny pomysł, ale potem trzeba jeszcze całą historię opowiedzieć tak, żeby czytelnikom nie zgrzytały zęby przy nieścisłościach, lukach, trywialnych błędach logicznych. A niestety w „Portrecie” jest ich bez liku. Nasz bohater pojawia się i znika, jego konstrukcja psychiczna jest naginana do potrzeb chwili, a kiedy już autor sam się wpędza w kozi róg, to sięga po ostatnie koło ratunkowe i z opresji wybawia go deus ex machina. Nie jestem purystą – zachwycam się żonglerką stylami i konwencjami, lubię być zaskakiwany nieoczekiwaną linią fabularną, ale nie lubię, kiedy traktuje się mnie jak wyposzczonego malarza, któremu model łaskawie pokazał przez kwadrans kawałek nieba.
Bardzo lubię czytać Ziemkiewicza w celach terapeutycznych. Po prostu, czasem człowiekowi potrzeba legitymizacji i elokwentnego wyrażenia własnych poglądów. Kiedy Ziemkiewicz analizuje zjawiska na polskiej scenie politycznej, w sferze medialnej, personalnej – czuję, jakbym czytał własny, nigdy nienapisany esej dotyczący tych spraw. Lekkość pióra, erudycja codziennego zjadacza niusów także z mniej eksponowanych stron i adekwatna dosadność ocen – za to wszystko można Ziemkiewicza cenić chyba nawet bardziej, niż za prozę. Gorzej, kiedy Ziemkiewicz zabiera się za mentorstwo. W „Myślach nowoczesnego endeka” gros książki zawierają właśnie rozważania, które muszą zmierzać (i oczywiście zmierzają) w stronę tych samych wniosków, co we wszystkich poprzednich pracach autora „Polactwa”. Jeśli Ziemkiewicz modyfikuje któreś ze swoich tez, to tylko nieznacznie. Tym razem, przykładowo, nie twierdzi już, że Adam Michnik jest demiurgiem jakiegoś układu, ale raczej że jest jego produktem. Może o dla miłośników „Michnikowszczyzny” ma jakieś znaczenie – dla większości jestem przekonany, że jest absolutnie obojętnym niuansem. I z takąż przyjemnością sytego narcyza czytałem „Myśli nowoczesnego endeka”. Niestety, do czasu, kiedy Rafał Ziemkiewicz postanowił podzielić się swoimi przemyśleniami dotyczącymi recepty na polski kisiel. Fakt, że tę katastrofę zapowiadał już od pierwszych stron. Genezą „Myśli” miały być spotkania z czytelnikami, którzy nieusatysfakcjonowani samymi analizami, domagali się…
„Freshers” była jakimś wydarzeniem literackim głównie w Walii, choć chyba też w Anglii czytano tę powieść dość powszechnie. Historia trójki przyjaciół wyruszających z małego miasteczka na studia wciągnąć może jedynie nastolatki, a sex drugs rock’n’roll – zwłaszcza tak infantylnie opowiedziane – to zdecydowanie za mało, żeby kogokolwiek zachęcać do tej powiastki. Rzecz wygląda jakby była pisana według jakiegoś schematu znalezionego w podręczniku „Nauka pisania bestsellerów nie tylko dla orłów”. Kujonka, bardzo religijny chrześcijanin i licealna lampucera zdali na studia na ten sam uniwerek. Będą mieszkali w jednym akademiku i cieszą się z nadchodzącej wolności. Bardzo różnie rozumiejąc ten wyraz. Potem mamy imprezy, seks, koncerty, narkotyki, ciąże, aborcje, kłótnie rodzinne, małżeństwa, samobójstwa, romanse i takie tam elementy studenckiego życia. Na końcu (zdradzę, bo przecież i tak nikt tego nie przeczyta do końca, nieprawdaż?) cała trójka nie kończąc pierwszego roku wraca do rodzinnej pipidówy. Nie, żaden morał nie jest w stanie zwrócić nam tych kilku godzin morderczej lektury.
Sabina Sebyłowa miała we wrześniu 1939 roku 39 lat. Od urodzenia – z małą przerwą na ulicę Wilczą, gdzie ja mieszkałem przez krótki czas prawie sto lat później – była związana z jedną i tą samą kamienicą przy ulicy Brzeskiej. Praga była całym jej światem, nie licząc krótkich wakacyjnych wypadów do letniskowego domku za miastem. Przed wojną zajmowała się domem – starymi rodzicami, młodziutkim synem i robiącym niesamowitą karierę bardzo utalentowanym poetycko mężem. A we wrześniu zaczęło się piekło. Mąż, Władysław jako oficer wziął udział w kampanii wrześniowej. Po wielu miesiącach ciszy, do pani Sabiny dotarły trzy listy z Ostaszkowa. A potem cisza. W „Notatkach z prawobrzeżnej Warszawy” autorka do końca się łudzi, że mąż wróci do domu razem z polską armią, która wraz z sowietami wypędziła Niemców z Pragi. Pamiętnik Sebyłowej ukazał się w 1983 roku – trzy lata po jej śmierci. Wydawca, cenzorzy – wszystko to z pewnością wpłynęło na ostateczną zawartość „Notatek”. Stąd nie ma za bardzo mowy o Katyniu, raptem w paru słowach odnotowane jest zdziwienie sowieckich żołnierzy, że są już w Warszawie, bo przecież trzy tygodnie stali bezczynnie parę kilometrów dalej, kiedy wykrwawiało się Powstanie. Ale to smaczki dla niektórych. Sednem „Notatek” jest zwykłe życie…
Pamiętam, że w licealnych czasach lektura „Szklanego klosza” to była obowiązkowe przeżycie pewnego rodzaju osób. Nie wiem czym się wyróżnialiśmy, ale z całą pewnością było to coś z kategorii masochistycznego totemu. Sylwia Plath, The Cure, Bauhaus, Dead Can Dance. Jakiś parszywy kanon ludzi szukających czegoś na drugim końcu tęczy. Po naprawdę wielu latach wróciłem do „Szklanego klosza”. Zdarza mi się wziąć do ręki poezje Sylwii Plath, są naprawdę genialne, ale nie chciałem dotychczas zburzyć monumentu jedynej jej powieści. W mojej pamięci była to niesamowita podróż przez stany umysłu kogoś bardzo podobnego do mnie. Bałem się, że zastanę w tej książce coś banalnego. I zastałem. Depresja Plath jest banalna tak, jak być powinna. Tak jak jest naprawdę. Tutaj nie ma subtelnej gry emocji, nie obserwujemy „dlaczego” i „kiedy”. Po prostu: dziewczyna z prowincji nagle chwyta Pana Boga za nogi, jedzie do Nowego Jorku, miesza swoją łyżeczką w śmietance korony świata. Chce się złajdaczyć, ale jej nie wychodzi. Wraca do domu i… chce się zabić, ale wcale nie jest to związane z dotychczasowymi przeżyciami, które opowiedziała parę chwil temu. To zupełnie inna historia. Trafia do ekskluzywnego domu wariatów. „Jeżeli nerwica ma polegać na tym, że człowiek pragnie dwóch, zupełnie sprzecznych ze sobą…
Polscy komuniści jeszcze w XIX wieku mieli jasną wizję wymarzonego świata. Czytając ówczesnych twórców czerwonej ideologii ma się wrażenie, że są to dokumenty wytworzone w Parlamencie Europejskim dzisiejszych czasów. Edward Abramowski jest do dzisiaj jednym z najważniejszych myślicieli lewej strony polskiej polityki. Pisząc „Zasady programu Polskiej Robotniczej Socjalistycznej Partii pod zaborem rosyjskim” wyłożył m.in. komunistyczny program gospodarczy. Czytając go dzisiaj można oczy przecierać ze zdumienia: w Polsce AD 2012 został on wprowadzony w życie prawie całkowicie! Zobaczmy czego chcieli wówczas komuniści, co już osiągnęli, a czego możemy się niebawem spodziewać. Abramowski domagał się w imieniu Polskiej Robotniczej Socjalistycznej Partii: 8-godzinnego dnia pracy (jest!) minimum płacy (jest!) zakaz pracy dzieci do lat 14 (jest! nawet bardziej rygorystyczny) ograniczenie pracy kobiet w pewnych gałęziach produkcji (tutaj czerwony myśliciel nie przewidział aliansu z nieistniejącymi wówczas feministkami) zakaz pracy nocnej (poczekajmy…) odpoczynek bez przerwy 36-godzinny tygodniowy (jest!) zakaz wypłacania towarami (jest!) ubezpieczenie na starość i od kalectw (jest!) obowiązkowe przepisy higieny dla wszelkich miejsc pracy (jest!) inspekcja fabryczna wybierana przez samych robotników (związki zawodowe – są!) zastąpienie wszelkich pośredników w najmie przez giełdy pracy zostające pod zarządem robotników i utrzymywane kosztem zarządców miejskich (poczekajmy…) Jak widać, w zakresie gospodarczym żyjemy dzisiaj w państwie wyśnionym…
Stephen King nie bez powodu niektóre książki publikuje pod pseudonimami. Tak też zrobił z „Roadwork” – przetłumaczonym na język polski właśnie jako „Ostatni bastion Barta Dawesa„. A jako że miałem rozkosznie leniwy dzień, Junior zajmował się sobą, postanowiłem dzielnie przeczytać coś, co nie wymaga specjalnego skupienia. Niestety dla mojego snu, to nie jest wcale tak debilna powieść, jak mogłoby wynikać z opisu na okładce. Dawes nie może się pogodzić z tym, że rząd buduje autostradę, co skutkuje dla niego osobiście utratą domu i pracy. Mógłby rzecz jasna wziąć odszkodowanie i świetnie żyć, ale psuje mu się relacja z żoną, wspomina wciąż zmarłego na raka mózgu syna. Generalnie: jest mu w życiu źle, a receptą ma być broń palna i materiały wybuchowe. Plus bzykanko młodej autostopowiczki, która bardzo nalega. Obok tej nieco irytującej fabuły jest coś więcej. Stan lekkiego wariactwa i desperacji. Poczułem trochę wspólnego języka z Dawesem. Kiedy wszystko idzie źle, ma się ochotę na konkretne rozwiązania. Wówczas nie czeka się na wybory, nie prowadzi się korespondencji z urzędami, tylko kupuje granaty i solidne karabiny 🙂 Jeśli chodzi o pomysły na samobójstwo, to pomysł Barta Dawesa wcale nie był taki najgorszy 😉
Jesień 1946 roku była dla Niemców tragicznym okresem. Dla wszystkich Niemców. Rozpoznawalni naziści tracili życie w procesach, szeregowi hitlerowcy dostawali pokutę. Wszyscy cierpieli potworny głód, ziąb i złość. Głównie na samych hitlerowców, ale też na okupantów, którzy zbyt przeciągali – zdaniem niektórych – odbudowę Niemiec. Stig Dagerman był szwedzkim dziennikarzem, który przyjechał w drugiej połowie 46 roku do Niemiec, żeby napisać cykl reportaży. Dla młodszych czytelników informacja, że jest to najbardziej arystokratyczny gatunek dziennikarski jaki kiedykolwiek stworzyły media drukowane. Dzisiaj niestety w zaniku. Dagerman snuje swoją opowieść o niemieckiej jesieni 46 w sposób idealny. Bez żadnych tez, założeń, wytycznych – po prostu, przyjechał do kraju bestialskich zwierząt, które zgotowały całemu światu kilka lat piekła, z piecami krematoryjnymi włącznie. Mimo to przyjechał do kraju, w którym zobaczył to, co tam z pewnością naprawdę było. Zwykłych ludzi. Głodnych, zmarzniętych ludzi. Szlachetnych antyhitlerowców, którzy musieli się ukrywać ze swoimi poglądami, którzy – jak mówi jeden z bohaterów – żyli dwanaście lat z jedną nogą w obozie koncentracyjnym, ale też sukinsynów, którzy trzy, cztery lata wcześniej wieszali w pobliskim lesie dezerterujących dzieciaków z Volkssturmu. Znając ludzką naturę, można uwierzyć, że tym ostatnim żyło się w okupowanych Niemczech nieco lepiej, niż bohaterom. Zwykle tak bywa….
Zawsze jak mi się zdarzy mędrkować na jakiś temat, to niedługo później trafia mi do rąk książka, po której żałuję, że się wcześniej w ogóle odzywałem. Ostatnio taką książką była praca „Bydgoszcz – Bromberg w 70 rocznicę 1939-2009” (Z. Kaczmarek, W. Kałdowski, W. Sobecki). Oczywiście, można ze mnie drwić, że nie znałem tej pozycji, ale… gdyby nie przypadek, to wciąż bym jej nie znał, choć leżała u mnie na półce praktycznie od kiedy została wydana. Kompletnie nie „pociąga” mnie rzekoma tajemnica wokół tzw. „Krwawej Niedzieli”. Z dotychczasowych lektur, ale i rozmów ze świadkami, wynika mi niezbicie, że nie ma o czym już dłużej dyskutować. Chory umysł Goebbelsa wykoncypował plan, a pełni wiary idioci ze swastykami na rękawach wykonali, przy słabo lub wcale nie ukrywanym aplauzie bydgoskich Niemców. Koniec. Kropka. Nie było w atmosferze paniki i zbliżającego się frontu żadnego sensu atakowanie bezbronnych sąsiadów. To oczywiste. Książka jednak zaskoczyła mnie, bo składa się z dwóch części – jedna faktycznie traktuje o „Krwawej Niedzieli”, ale druga szerzej, o stosunkach polsko-niemieckich w Bydgoszczy od czasów założenia miasta. I to był dla mnie raj odkrywania nieznanego. No bo przyznać się, kto wiedział, że 19 kwietnia 1346 roku król Kazimierz Wielki udzielił prawo założenia miasta…
Leżał na półce od dawna. Bardzo dawna, bo to wydanie z pierwszej połowy lat 90. Czasem sięgałem korzystając z tej książki jak z prawdziwego słownika, czyli wyszukując jakieś hasło i odkładając z powrotem na regał. Teraz wpadłem na pomysł, żeby przeczytać „Słownik zabójców” metodycznie. Od początku do końca. I zawiodłem się na całej linii. Tak po łebkach, powierzchownie potraktowanego tematu jeszcze nie widziałem. Rozumiem oczywiście, że każda z opisanych postaci domaga się osobnej książki. Trudno na dwóch stronach napisać kim był Kain, czy Al Capone, ale na miły Bóg, żeby spłycić historię Bonnie i Clyde’a do parunastu zdań pisanych dla nastolatek? Albo w haśle poświęconym Charlesowi Mansonowi wnikać w dywagacje, na ile był odpowiedzialny za mord rodziny Labianca? W dodatku nie wiadomo z jakiego powodu, po hasłach ułożonych alfabetycznie opisujących najsłynniejszych (ale też najbardziej toponimicznych lub po prostu medialnych) zabójców, znalazł się ni z tego ni z owego dział poświęcony zbrodniom idealnym. Na dosłownie kilku stronach znajdujemy lakoniczne, krótkie opisy zbrodni, których autorzy nie zostali dotychczas wykryci. Po co? Albo to powinno stać się przyczynkiem do zupełnie odrębnej książki, albo autor zwyczajnie dał do publikacji wszystko co znalazł w szufladzie niespecjalnie wnikając w spójność planowanej książki. Nie, to nie jest…