„90 najważniejszych książek dla ludzi, którzy nie mają czasu czytać” Henrika Lange to rzecz, która miała być zarówno śmieszna, jak i – mam nadzieję – zachęcająca do lektury opisywanych tytułów. Tak się chyba jednak nie da. Choć przyjemność sprawiła mi sporą. „Wystarczy pół godziny w autobusie i kanon literatury powszechnej masz w małym palcu :-)” – zachęca okładka i prawie ma rację. Faktycznie, lektura tego komiksu – każda powieść jest omawiana w trzech obrazkach – wystarczyła na dwa posiedzenia w wannie. Inna rzecz, czy kanonem literatury powszechnej są takie monumenty pisarskie jak „Rambo” czy „Kobieca Agencja Detektywistyczna nr 1”? To chyba po prostu były książki, które autor akurat miał w swoim księgozbiorze. Z drugiej strony, przyjemnie mnie zaskoczyła obecność np. „Faktotum” i „Odysei kosmicznej 2001”. A wiesz, co mi się naprawdę podobało? To że każdy opis to spoiler, a ja zwykle nie pamiętam z zakończeń. Serio, jak się kończy „Frankenstein” pamiętam, bo czytałem relatywnie niedawno, ale jak się kończy „Lolita”, „Paragraf 22”, „Proces”? Dzięki tej książce sobie przypomniałem. Poziom humoru Langego jest specyficzny. Nie powiem, że obsceniczny, żenujący, bulwersujący czy zerowy. Specyficzny. W dużej dawce na pewno nudzi i wreszcie męczy. W małych dawkach może być nie porywający, ale przyjemny….
„Białe małżeństwa” i feminizm to nie są wymysły naszych czasów. Sto lat temu holenderski ginekolog, dyrektor kliniki ginekologicznej w Haarlem doktor Th. H. Van de Velde na poważnie zajął się tematem. Wnioski były oczywiste już wówczas: bez zdrowego, zaangażowanego, radosnego seksu małżeństwo staje się fikcją i prędzej czy później zakończy się albo piekłem, albo rozwodem. „Zniechęcenie w małżeństwie. Jego powstawanie i zwalczanie” ukazało się pierwszy raz w Polsce w 1936 roku. Piszę „pierwszy raz”, bo mam akurat to wydanie i nie orientuję się, czy były potem jakieś wznowienia. Nie jestem fachowcem w temacie, nie wiem czy podobne książki są dostępne na polskim rynku, ale tak zdrowego podejścia dawno nie spotkałem 🙂 Trudno jest streścić tę liczącą ponad trzysta stron książkę. Jedno widać wyraźnie: Van de Velde zdecydowanie wyszedł poza swoją branżę, nie zapominając, że jest ona w tym wszystkim kluczowa. Aby szczęście w małżeństwie utrzymać, trzeba dążyć nietylko do wzmocnienia tej siły, która małżonków ku sobie przyciąga ale – przez jasne zdanie sobie sprawy z niebezpieczeństwa – do zwalczania sił odpychających, które szczęściu małżeńskiemu zagrażają. Temu celowi służyć ma ta książka. I służy. Autor twierdzi, skądinąd logicznie, że małżeństwu zagraża przede wszystkim niechęć: zarówno ta duchowa, intelektualna, czy jak ją…
Taką fantastykę lubię. Trudno nawet powiedzieć, że jest to science fiction, bo tej nauki za dużo u Silverberga nie znajdziemy. Jest za to opowieść o tożsamości, sumieniu, szacunku. „W dół, do ziemi” Roberta Silverberga czytam dość regularnie, co jakieś pięć lat wpada mi w ręce i nie pozwala myśleć o czymś innym. To krótka, bardzo eteryczna opowieść o byłym zarządcy planety Belzegor, który po jej zwrocie tubylcom wrócił na Ziemię. Gundersen ma jednak koszmarne wyrzuty sumienia. Autochtony – przypominające ziemskie słonie inteligentne stworzenia – mają tajemniczy rytuał zwany ponownym narodzeniem. Nikt nie wie, co on naprawdę znaczy i jak przebiega. Wiadomo tylko, że jest to najświętsze wydarzenie w życiu każdego nildora, jak nazywają się tubylcy. Pewnego dnia, kiedy ryzyko powodzi było ogromne, Gundersen zmusił bronią kilku nildorów pielgrzymujących do miejsca, gdzie odbywają się ponowne narodziny, do pracy przy zaporze. Tym samym odebrał im możliwość wzięcia udziału w rytuale. Kolejny raz będą mogli pielgrzymować za kilka lat, albo już nigdy. Wtedy Gundersen nie przejął się za bardzo ich losem. Teraz poczuł, że musi polecieć jeszcze raz. Zmierzyć się z własnym grzechem, z własną tożsamością. Wyprawa będzie prawdziwą pielgrzymką do zrozumienia. Nildory pozwalały, byśmy je wykorzystywali, Bóg jeden wie dlaczego. Myślę, że…
Można go kochać, albo nie, ale facet otworzył powieści kryminalnej tylne drzwi. Pokazał brud, dekadencję i rozpacz otulone szalem cynizmu, humoru i mistrzowskich dialogów. Do „Żegnaj, laleczko” Raymonda Chandlera wracam regularnie i nic nie zapowiada, żeby ta fascynacja miała się kiedyś skończyć. Jest jeszcze ktoś, to nie zna Chandlera? Nie jest to pupilek dzisiejszych wydawnictw, to prawda, ale mimo wszystko nie tylko dla wielbicieli kryminałów to postać absolutnie kultowa. Tak, wiem co to słowo znaczy. Chandler jest kimś, kto nie oglądając się na konwenanse, konwencje i standardy stworzył coś, co fascynuje, a niewielu potrafi i chce penetrować. Mówię o pisarzach, bo czytelnicy to chłoną niczym Marlow whisky. Takt, językowa wirtuozeria, warsztatowa doskonałość, finezja i zbyt dosadne, choć dzięki temu prawdziwe rozczarowanie światem sprawiają, że stawiam Chandlera na półce z arcydziełami XX-wiecznej literatury. Nie żartuję, to jest proza, która więcej opowiada o pierwszej połowie ubiegłego wieku niż może się wydawać. Znam tylko dwóch pisarzy z tej ligi, których mogę otworzyć gdziekolwiek i znajdę „cytat masakrę”. Zakład? Otwieram! Próbowałem krzyczeć, zupełnie bez celu. Oddech tłukł mi się w gardle i nie mógł się wydostać. Indianin rzucił mnie na bok, a kiedy upadłem, wziął mnie w nożyce. Potem w beczkę. Jego ręce przesunęły…
„Życie przed sobą” to perełka. Jedna z najlepszych książek XX wieku. Przesadzam? Może trochę. Tylko trochę. Z początku nie wiedziałem, że nie mam matki, a nawet że w ogóle trzeba mieć. Pani Roza starała się o tym nie mówić, żeby mi głupie myśli nie przychodziły do głowy. Nie wiem, dlaczego się urodziłem i jak to właściwie było. Opowieść małego Momo jest w gruncie rzeczy prosta, jak tylko prosty może być świat dziecka. Nietuzinkowego dziecka. Wychowywany po muzułmańsku przez Żydówkę, Momo jest synem kurwy i alfonsa, którzy dali go na wychowanie byłej kurwie prowadzącej nielegalny sierociniec w najbiedniejszej dzielnicy Paryża. Pani Roza jest wiekową Żydówką, która cudem przeżyła holokaust i bardzo chce już umrzeć. Najbardziej boi się szpitala, gdzie bezlitośni lekarze nie pozwalają człowiekowi umrzeć. Od pewnego czasu role się odwróciły i to Momo opiekuje się panią Rozą, tym bardziej, że od pewnego czasu chłopiec ma już 14 lat. Stało się to nagle, w jednej chwili: z dziesięciolatka stał się czternastolatkiem. Okazało się bowiem, że pani Roza go okłamywała co do wieku, chcąc go jak najdłużej utrzymać przy sobie. Zjawił się jednak wymęczony jegomość twierdzący, że jest ojcem chłopca i podał parę dat. Momo policzył i mu wyszło, że w ciągu…
Proces w Norymberdze był wyjątkowy, tak jak wyjątkowa była poprzedzająca go wojna. Pierwszy raz w historii przed normalnym sądem stanęli ci, którzy odpowiadali za faszystowskie, nazistowskie, niemieckie szaleństwo. Byli traktowani nie jak jeńcy wojenni, tylko jak kryminaliści. „Oskarżeni nie przyznają się do winy” Karola Małcużynskiego nie jest książką historyczną, naukową. Bliżej jej do reportażu. Dzięki czemu koszmar zbrodni i groteskowość zbrodniarzy widzimy w szerszym kontekście. Mimo że książka ukazała się w połowie lat 60., autor nie wciąga nas zbyt nachalnie w ówczesną propagandę, a jeśli to robi, to jak w przypadku „wypędzonych” brzmi przeraźliwie aktualnie. Małcużyński był obecny podczas procesu jako jeden z nielicznych polskich dziennikarzy. Jego opis Niemiec i Niemców w pierwszych powojennych miesiącach jest bardzo mocny: bieda, nędza i brak honoru. Jak mówi, podczas okupacji widział różne sytuacje. Widział przerażenie i chwile słabości. Mimo to Polacy zwykle ginęli z Polską na ustach. Niemcy tuż po kapitulacji okazały się… antyfaszystowskie. Nie było komu nie tylko ginąć za tak powszechnie gloryfikowaną ideę, ale nie było nawet komu jej bronić. Wszyscy byli niewinni. Także ci, którzy ostatecznie zostali przez międzynarodowy trybunał oskarżeni. Norymberga była gigantycznym przedsięwzięciem pod każdym względem. Miała na celu nie tylko wymierzenie sprawiedliwości kluczowym – pozostałym przy życiu…
„Przygoda w Warszawie” to pierwsza powieść Stefana Kisielewskiego. Powstawała w latach 50., publikowana była wówczas w odcinkach. Pierwszego zwartego wydania doczekała się w Polsce dopiero pod koniec lat 80 (na Zachodzie wychodziła wcześniej). Czy to dobry kawał prozy? Zależy z jakimi oczekiwaniami się do tej książki podchodzi. Ja się nie zawiodłem. Narracja w tej powieści jest specyficzna, zresztą samo przeznaczenie do publikacji w odcinkach także mocno odcisnęło swój charakter. Główny bohater, przypominający mocno – ale nie za mocno – postaci z Kafki, to do bólu nudny urzędnik w średnim wieku, mieszkający jak większość ówczesnych warszawiaków w dzielonym na kilka rodzin mieszkaniu. Pewnego dnia zauważa, że nadspodziewanie często spotyka na swej drodze trzy osoby: ładną dziewczynę, starszego pana i warszawskiego cwaniaczka. Te trzy postaci pojawiają się w jego życiu, a właściwie obok jego życia, w różnej kolejności. Kiedy dociera do niego ten fakt, zostaje „zaproszony” przez cwaniaka do samochodu. Trafia do specyficznego miejsca, zamieszkanego przez wariatów. Nie jest to jednak typowy szpital psychiatryczny. To miejsce jakby z rzeczywistości równoległej. I tak, o tym co normalne, a co nienormalne jest ta powieść. Proszę nie oczekiwać filozoficznych czy psychiatrycznych obserwacji. To wciąż jest Stefan Kisielewski. Dlatego lepiej jest się spodziewać takich zdań: –…
Ja wiem, że jesteśmy w Unii, w NATO, że demokracja i XXI wiek, że partyzantka to zakurzona historia. Co jednak szkodzi, żeby zobaczyć jak to się robi, tak na wszelki wypadek? Stany Zjednoczone ostro wspierały różne partyzantki w XX wieku. Zazwyczaj bronią i pieniędzmi, ale najbardziej wartościowe wsparcie polegało na know how. Były to zwykle szkolenia kadry i samych partyzantów, czasem tylko materiały drukowane. Takim dokumentem, który w 1984 roku ujrzał światło dzienne była instrukcja przeznaczona dla nikaraguańskich Contras i miała tytuł: Psychological Operations in Guerrilla Warfare. W największym skrócie, Amerykanie uczyli partyzantów jak zwyciężyć dzięki użyciu oszustwa, zastraszania i przemocy. To nie jest instrukcja dla ideowców, to jest konkretny podręcznik partyzanckiej walki. Jest tutaj mowa nie tylko o sposobach przekonania ludności do partyzantów, co autorzy nazywają najważniejszym celem partyzantki, ale też o zwyczajnych egzekucjach reprezentantów reżimu: sędziów, policjantów, urzędników skarbowych. Są to jednak działania wtórne. Najważniejsze jest zdobycie poparcia wśród ludności. Jak ich przekonywać do swoich racji, jak w kilka osób zdominować kilkusetosobowe zgromadzenia, jak oswajać cywili z uzbrojonymi oddziałami partyzanckimi – tego wszystko CIA uczy od podstaw. Trzeba przyznać, że dla Agencji pracowali najlepsi psychologowie i socjologowie. Byli oni świadomi, że zwykli ludzie, zwłaszcza w trakcie konfliktu, z…
Nic mi nie mówiło nazwisko Wojciecha Pogonowskiego, kiedy zobaczyłem jego debiutancką powieść „Prima aprilis. Nepomuk”. A powinno, bo człowiek bardzo ciekawy: za komuny krytyk literacki, potem wydawca i… przynęta policyjna w walce z mafią. Ciekawy tygiel? Nic dziwnego, że i powieść wyjątkowa. Lubię powieści nieoczywiste, Pogonowski najwidoczniej jako krytyk naczytał się już tyle liniowych historii, że postanowił pokazać coś innego. Naprawdę mnie wciągnęła budowa, struktura tej powieści, choć sama fabuła też jest interesująca. Pod warunkiem, że nie bierze się serio laurek z obwoluty. Redliński krzyczy: „Nareszcie panorama Polski Ludowej i snobistyczno-bananowej Warszawki”, Nowakowski (tak, tak – Marek) dokłada do pieca: „Rozmach epicki przypomina XIX-wieczną powieść-sagę”. Wolne żarty 🙂 Powieść rzeczywiście w głównym nurcie opowiada o mrocznych latach wczesnej komuny, tyle że robi to w sposób specyficzny. Nasz główny bohater – Dec – wychowuje się w rodzinie mimo wszystko odrealnionej. Tutaj naprawdę głęboki ukłon w stronę autora za niebywale plastyczny, żywy obraz tej rodziny mieszkającej w pięknym domu, pałacu, ulokowanym w najlepszej wówczas dzielnicy Warszawy. Matka Deca jest prawdziwą hrabiną, rozmawiającą z synem wyłącznie po francusku. Ojciec za to tępym trepem, a przez to wysokim urzędnikiem komunistycznej maszyny niszczenia ludzi. Rodzice się umówili, że Deca będą wychowywać „po bożemu”, a jego…
„Wszystko czerwone” było pierwszą i chyba jedyną książką Joanny Chmielewskiej, po którą sięgnąłem i sięgnę w przyszłości. Nazwisko-gigant, jasne, ale zupełnie nie z mojej bajki. Teraz nawet wiem dlaczego. Gatunkowo „Wszystko czerwone” jest komedio-kryminałem. Bardzo lubię kryminały, bardzo lubię pastisze kryminałów (w klimatach Bukowskiego chociażby), ale komedia to coś, co toleruję jedynie na scenie. Żeby tutaj było coś mocnego, wyrazistego… Dobrze, bohaterowie są w miarę wyraziści, ale tak szczerze, co zostaje z tej powieści oprócz dialogów w których bierze udział detektyw Muldgaard? Jego wypowiedzi są naprawdę zapadające w pamięć, jak ta: – Kogo zewłoka pani życzy sobie tu? – spytał bardzo uprzejmie i równie stanowczo, na nowo otwierając swój notes. – Ucho moje słyszało. Jakiego zewłoka pragnę wiedzieć. Bez zwłoki. Zewłoka bez zwłoki – potwórzył z pewnym trudem i wyraźnym upodobaniem, najwidoczniej delektując się bogactwem subtelności polskiego języka. Może to wszystko jest zabawne, może ciekawe, ale zupełnie nie dla mnie. Niestety. Minąłem się z poczuciem humoru Chmielewskiej niczym nasi politycy z potrzebami narodu.