Ponoć ludzi zakochanych w Bieszczadach można poznać po specyficznym sposobie bycia, mówienia, słuchania, trzymania kubka z gorącą herbatą. Mnie to zauroczenie skutecznie ominęło, choć muszę przyznać, że czytając książkę Piotra S. Wiśniewskiego momentami czułem się, jakbym był właśnie tam i właśnie wtedy, kiedy dzieją się opowieści snute w „Zbieszczadzonych”.

Pamiętam, jak w liceum Bieszczady kojarzyły mi się wyłącznie ze Stachurą i Stasiukiem. Opowieści o twardych, ale równocześnie bardzo wrażliwych ludziach gór wydawały mi się nieco złagodzoną wersją przesłodzonej góralszczyzny. Dopiero niedawno pierwszy raz udało mi się tam pojechać, kiedy zaprzyjaźniony kwartalnik zamówił u mnie reportaż. Spodziewałem się cepelii znanej znad morza, tylko w góralskim wydaniu. Tymczasem spotkałem tam ludzi żywcem wyjętych z książki Wiśniewskiego.
„Zbieszczadzeni” to kilka opowieści o ludziach i miejscu, a może w odwrotnej kolejności. Bieszczady wciąż mają mikroklimat, który zdecydowanie wykracza poza kategorie przyrodniczo-geograficzne. Tam wciąż czuć w powietrzu ogrom krzywd z lat czterdziestych, okupioną katorżniczą pracą i hektolitrami wódki wolność lat późniejszych, czuć też ducha, którego tak trudno poczuć gdziekolwiek indziej. Można odnieść wrażenie, że Bieszczady szlifują ludzi: odcinają z nich to, co sztuczne, niepotrzebne, a zostawiają jedynie brutalną prawdę. Wtedy otwierają się przestrzenie duchowości, której zwykle nie jesteśmy w stanie zauważyć.
Wydawca twierdzi, że jest to „epicka, mroczna i pełna humoru opowieść o ludziach ? nie do końca zwykłych ? którzy zamiast uciekać, zostali”. Rzeczywiście, wydaje się, że Bieszczady są miejscem, do którego się ucieka. A kiedy już tam ktoś jest, to odkrywa dużo więcej, niż tylko to, czego szukał. Przynajmniej w książce Wiśniewskiego. Uwaga: ta książka wciąga, dokładnie tak, jak same Bieszczady!
No Comments
Comments are closed.