Jedna z najlepszych rzeczy, jakie czytałem w tym roku. Victor Turner doskonale i nieprawdopodobnie prosto tłumaczy zjawisko rytuału i procesu rytualnego na przykładzie plemienia Ndembu, ale także ruchów politycznych i religijnych, od świętego Franciszka, przez Buddę i Ghandiego, do hippisów. Bez zrozumienia mocy rytuału, nie jesteśmy w stanie w żaden sposób zrozumieć tej subtelnej nici, która trzyma społeczności (zwłaszcza małe communitas) w jedności. Rytuał towarzyszy nam w życiu od narodzin do śmierci, ale przecież nie tylko kluczowe, krytyczne chwila życia są zabezpieczane rytualnie. Nie można pomijać w rozważaniach rytuałów cyklicznych i codziennych. Magia w naszym życiu jest przecież wszechobecna, nie bylibyśmy w stanie funkcjonować bez niej. Książka Turnera ukazała się pierwszy raz w 1969 roku, ale niczego nie straciła na aktualności, ba – moim zdaniem zyskała. Bo czy przypadkiem nie jest tak, że rytuał jest jedną z głównych różnic oddzielających nas od wytworów sztucznej inteligencji? Oczywiście, niektórzy podniosą kwestię duszy, wolnej woli i tym podobnych zjawisk natury duchowej, ale przecież nie mamy żadnych narzędzi, by je odsłonić i na tej podstawie przeprowadzić weryfikację człowieczeństwa. Rytuał natomiast możemy ujawnić na podstawie analizy zachowań jednostek i grup. Warto pamiętać o tej metodzie i liczyć, że nigdy nie będzie potrzebna. A książka trafia…
Dzieciak wchodzi z bronią do szkoły i zaczyna się jatka. Początek mocny, prawda? Pytanie co dalej. Można, jak u Kinga, pociągnąć wątek gry, która ujawni złożone relacje między rówieśnikami i nieprawdopodobnie skłębioną psychikę głównego bohatera, a można, jak Marcel Moss, skończyć na samej masakrze i paru gejowskich scenach. „Wszyscy muszą zginąć” zapowiada się naprawdę dobrze. Jest bardzo szybka, wręcz migawkowa narracja, są żywe dialogi, jest kilku wyrazistych bohaterów i kulminacja, którą dostajemy już na wstępie. Ale potem trzeba jeszcze „dowieźć” całość do końca. A w tej książce niewiele trzyma się kupy. W gruncie rzeczy trudno powiedzieć, co to jest za gatunek, coś z pogranicza thrillera i young adult. Moss ma ogromne doświadczenie pisarskie i sztab ekspertów, którzy dokręcają po im każdą fabularną i językową śrubkę. To nie jest zła książka, jest napisana przyjemnie, szybko, w sam raz do tramwaju. Listy bestsellerów pokazują, że takiej właśnie literatury oczekują dzisiaj polscy czytelnicy. Ma być szybko, łatwo i powierzchownie, bo poważniejsze rozterki wybijają czytelnika z rytmu. „Wszyscy muszą zginąć” to powieść, która na pewno zadowoli fanów Mossa. A czytelnicy szukający odpowiedzi na pytania o kondycję człowieka XXI wieku powinni poszukać czegoś innego. Bo nie tracę wiary, że i tacy czytelnicy jeszcze istnieją 😉
To miał być thriller noir, ale nie był. Miał być thriller psychologiczny. Też nie był. Nie znałem wcześniej nazwiska autorki. Magda Stachula to polska autorka, napisała już chyba kilkanaście książek, o każdej mówi się, że to bestseller. Postanowiłem nadrobić zaległości. Na pierwszy rzut oka: forma tożsama z tym, jak pisze choćby Marcel Moss – co akapit, to pierwszoosobowym narratorem jest inny bohater. Czytelnicy bestsellerów lubią dużo dialogów i płaską fabułę, w której nie idzie się pogubić, więc dostali to, czego chcieli. Dziewczyna ucieka z Polski do Danii, bo ją prześladują jakieś potworne wydarzenia, w efekcie których może mieć bardzo poważne problemy z prawem. I okazuje się, że zostaje odnaleziona. W książce pojawia się kilku bohaterów, a losy ich wszystkich magiczną różdżką autorka wiąże w Kopenhadze. Czy ma to sens? Żadnego, wiarygodność bohaterów i linii fabularnej kłuje w oczy. Czy jest urocze? No jest! Takie przecież są dzisiaj seriale, czytelniczki i czytelnicy chyba chcą, żeby to raczej deus ex machina, a nie podręcznik do logiki układał życie bohaterom. Po więcej książek pani Stachuli raczej nie sięgnę, choć czas spędzony przy „Odnalezionej” minął szybko i w miarę przyjemnie.
O historii można i należy pisać poważne naukowe rozprawy, oparte o dokumenty źródłowe, relacje świadków i dowody archeologiczne. Oczywiście takie uprawianie historii jest bardzo ważne, ale byłoby tragedią, gdyby przeszłość była domeną wyłącznie naukowców. A jeśli chcemy, by wiedza historyczna trafiła do „zwykłych” ludzi, nieprofesjonalistów, to muszą być ludzie, którzy będą potrafili bez najmniejszej szkody na jakości merytorycznej pisać o przeszłości w lekki, przystępny, atrakcyjny sposób. Tak, by czytelnik zadziwiony nieznanymi mu wcześniej faktami czy aspektami danych wydarzeń lub postaci chciał kolejnego dnia opowiadać o nich dalej. Na rynku wydawniczym mamy dzisiaj bardzo wielu dobrych, ba – wybitnych historyków, ekspertów od prawie każdego aspektu naszej przeszłości, mamy też pisarzy, którzy uprawiają własne rodzaje historiozofii i? niewielu autorów, którzy trafią atrakcyjnie, krótko, bez ujawniania własnych sympatii i animozji opowiadać o historii. Kimś takim jest bez wątpienia Krzysztof Wieczorek, którego olbrzymia wiedza historyczna nie przytłacza ani jego samego, ani czytelnika, który dostaje zgrabne, ograniczone kilkoma tysiącami znaków drukarskich felietony historyczne. Lekkość pióra i akuratność merytoryczna to znaki rozpoznawcze tego autora, który w pracy twórczej wykorzystuje swoje doświadczenie dziennikarskie, tak prasowe, jak i radiowe. I chyba właśnie to ostatnie jest kluczowe, by zrozumieć styl Wieczorka. Słuchacz radiowy jest dzisiaj gatunkiem wymierającym na równi…
Z reguły nie piszę źle o książkach. Wychodzę z założenia, że lepiej jest pisać albo pozytywnie, albo wcale. Bo jakie dobro powstaje z krytykowania książek? Dla mnie to strata czasu, a dla autora przykrość. Czasem jednak nie mogę przejść obojętnie, bo skoro kilka godzin mojego życia poszło w piach, to chciałbym tego oszczędzić innym. „Schronisko, które przestało istnieć” to debiutancka powieść zakochanego w górach dentysty, Sławka Gortycha. Autor oczarował tysiące czytelników, którzy przyznali tej książce tytuł „debiutu roku” na portalu lubimyczytac.pl. Cholera, pomyślałem, to musi być dobre. A przynajmniej ciekawe. Kupiłem, podreptałem do domu i zacząłem czytać. Pierwsze kilkanaście stron czyta się z przyjemnością porównywalną do lektury instrukcji obsługi pralki. Akcja jest tam wartka niczym relacja ze spotkań towarzyskich polskiej reprezentacji w piłkę kopaną. Byłem przekonany, że później się rozkręci, bo przecież to jest kryminał. Można ten gatunek lubić lub nie, ale przecież jego istotą są zagadki, zaskakujące zwroty akcji, napięcie, które nie pozwala czytelnikowi oderwać się od lektury. Może i tak, ale nie w tym przypadku. Tutaj mamy kilkadziesiąt stron czegoś, co Kant mógłby nazwać „prolegomeną do wszelkiej maści przyszłej literatury”. Jest to zresztą pisane z podobną lekkością pióra, z jakiej słynął królewiecki myśliciel. Panie Sławku, pan się nie…
Ponoć ludzi zakochanych w Bieszczadach można poznać po specyficznym sposobie bycia, mówienia, słuchania, trzymania kubka z gorącą herbatą. Mnie to zauroczenie skutecznie ominęło, choć muszę przyznać, że czytając książkę Piotra S. Wiśniewskiego momentami czułem się, jakbym był właśnie tam i właśnie wtedy, kiedy dzieją się opowieści snute w „Zbieszczadzonych”. Pamiętam, jak w liceum Bieszczady kojarzyły mi się wyłącznie ze Stachurą i Stasiukiem. Opowieści o twardych, ale równocześnie bardzo wrażliwych ludziach gór wydawały mi się nieco złagodzoną wersją przesłodzonej góralszczyzny. Dopiero niedawno pierwszy raz udało mi się tam pojechać, kiedy zaprzyjaźniony kwartalnik zamówił u mnie reportaż. Spodziewałem się cepelii znanej znad morza, tylko w góralskim wydaniu. Tymczasem spotkałem tam ludzi żywcem wyjętych z książki Wiśniewskiego. „Zbieszczadzeni” to kilka opowieści o ludziach i miejscu, a może w odwrotnej kolejności. Bieszczady wciąż mają mikroklimat, który zdecydowanie wykracza poza kategorie przyrodniczo-geograficzne. Tam wciąż czuć w powietrzu ogrom krzywd z lat czterdziestych, okupioną katorżniczą pracą i hektolitrami wódki wolność lat późniejszych, czuć też ducha, którego tak trudno poczuć gdziekolwiek indziej. Można odnieść wrażenie, że Bieszczady szlifują ludzi: odcinają z nich to, co sztuczne, niepotrzebne, a zostawiają jedynie brutalną prawdę. Wtedy otwierają się przestrzenie duchowości, której zwykle nie jesteśmy w stanie zauważyć. Wydawca twierdzi, że jest…
Władysław Gębik opowiedział historię, którą rzadko można usłyszeć. Kiedy po odzyskaniu przez Polskę niepodległości ogromna część kraju cieszyła się z wolności, wciąż poza granicami Rzeczpospolitej było wielu Polaków. Niektórzy byli tak blisko, jak chłopcy z Kwidzyna, którzy zapłacili za to ogromną cenę. Kwidzyn był wówczas w Prusach Wschodnich, gdzie bezustannie prowadzona była akcja germanizacyjna. Tymczasem właśnie tam po długich staraniach została otwarta polska szkoła średnia, jako druga – po Bytomiu. Prowadzono w niej lekcje zgodne z programem szkolnym, ale zdecydowanie istotniejsza była nieformalna edukacja patriotyczna. To była prawdziwa kuźnia polskich, narodowych kadr. Chłopcy i ich nauczyciele zapłacili za to wysoką cenę, bo jeszcze w sierpniu 1939 roku zostali wszyscy aresztowani i osadzeni w zakładzie dla psychicznie chorych. Tym samym właśnie oni, kwidzyniacy otworzyli długą listę młodocianych ofiar niemieckich represji i zbrodni. Książka Władysława Gębika to chyba jedyna książka, która tak obszernie opisuje samą szkołę i wydarzenia z końcówki sierpnia. To bardzo ważne świadectwo.
Stephen King jest pisarzem specyficznym: pisze dużo, bawi się gatunkami, ale ta żonglerka zwykle w magiczny sposób hipnotyzuje czytelnika. Nie inaczej jest z „Gniewem”, który King opublikował jako Richard Bachman. Bohaterem „Gniewu” jest nastolatek, który morduje dwóch nauczycieli i przetrzymuje kilka godzin jako zakładników całą swoją klasę. Między młodymi ludźmi zaczyna się specyficzna gra, w której dochodzą do głosu ukrywane na co dzień demony: lęk, wstyd, pożądanie. To powieść brutalna, ale i nieprawdopodobnie szczera. King jak mało który autor potrafi opowiadać w taki sposób, że czytelnik nie śledzi wydarzeń, tylko jest w nich zanurzony. To nie jest książka, którą można łatwo zapomnieć. Ale przecież po tym poznaje się wielką literaturę, prawda?
Muszę przyznać, że bardzo trudno jest mi zachować obiektywizm czytając Dana Browna. Od lat jestem jego fanem. Za młodu zaczytywałem się w opowieściach młodzieżowych Nienackiego, a w dojrzałym wieku z tym samym rumieńcem śledzę losy profesora Langdona. To, co i jak pisze Dan Brown nie przejdzie pewnie do historii literatury. Za dwieście lat z przełomu wieków będzie się pamiętać innych autorów, ale tak już jest z bestsellerami. Choć może? „Początek” jest powieścią, która oczywiście przykuwa na kilka godzin żądając wyłączności, bawi czytelnika, intryguje, hipnotyzuje i do samego końca trzyma w napięciu. Ale przecież nie o samą (na najwyższym poziomie!) rozrywkę tutaj chodzi. Brown przyzwyczaił nas, że pod nieprawdopodobnie atrakcyjną warstwą fabularną jest coś jeszcze: jest przestroga, przesłanie, zaczepka do bardzo poważnych rozważań. Za to przecież tak bardzo kochałem klasyczne science fiction i za to uwielbiam Browna. W „Początku” kręgosłupem powieści są dwa kluczowe dla ludzkości pytania: skąd przychodzimy i dokąd idziemy? O ile odpowiedź na to pierwsze wydaje się oczywista, a przynajmniej dwie standardowe odpowiedzi, to jeśli chodzi o przyszłość gatunku Brown ustami swojego bohatera kreśli oryginalną, choć w rzeczywistości banalnie oczywistą wizję. Na tym właśnie polega geniusz: żeby pokazać czytelnikowi coś zaskakującego, co po paru chwilach będzie wydawało się…
Czekałem na tę książkę z dużym zainteresowaniem. Nie dlatego, że Michał Tabaczyński wydaje mi się wyjątkowo predestynowany do objawienia jakiejś nieznanej prawdy o moim mieście, ale z powodu jego niezaprzeczalnej erudycji i uroczego, ale też całkiem uzasadnionego, przeświadczenia o posiadaniu legitymacji do reprezentowania poglądów, czy raczej dogmatów, sporej części moich współziomków. Byłem więc jak sądzę jednym z pierwszych czytelników „Kieszonkowej metropolii”. Książka, którą można przeczytać w jeden, może dwa wieczory, zabrała mi blisko tydzień. Rzuciłem się łapczywie do lektury. Chciałem czytać, polemizować, poznawać. I z przykrością patrzyłem, jak ta pasja stygnie. „Kieszonkowa metropolia”, niestety, nieco mnie zawiodła. Niestety, bo jeśli jest po tej nowoczesnej, uśmiechniętej stronie Brdy ktoś, z kim polemika mogłaby być przyjemnością, a nie katorgą, to tym kimś mógłby być właśnie Michał Tabaczyński. Bydgoszcz nie jest łatwym, jednowymiarowym miastem. W tej cudownie splecionej historii miasta wykuwały się postaci, charaktery, wydarzenia i emocje o niespotykanej barwie, nie tylko brunatnej i krwistej, choć rzeczywiście bydgoska ziemia regularnie i obficie spływała posoką. Żeby zrozumieć Bydgoszcz, trzeba dystansu, należy nieco odsunąć głowę i spojrzeć jeszcze raz. Inaczej niestety wizjer zachodzi parą ideologii. Niezbędny jest dystans czasowy, bo jak inaczej zrozumieć cały dwudziesty wiek, bez odniesienia do wcześniejszych wydarzeń? Koniecznie trzeba też odsunąć…