To powieść autobiograficzna, koloryzowana oczywiście – bo zaczyna się w okolicach Makowa i Babiej Góry podczas okupacji niemieckiej, kiedy autor i główny bohater ma zaledwie kilka lat. Poznajemy więc najpierw brutalność hitlerowskich rządów na zapadłej góralskiej prowincji. Morderstwo ostatniego we wsi żyda, ukrywanie w stodole żydowskiej dziewczynki, terror uznający świniobicie za akt sabotażu – wszystko to widziane oczami kilkulatka wychowanego w Warszawie. Potem pierwsze kontakty z NKWD, które organizują w makowskim domu swoją bazę. I niezwykle celne obserwacje radzieckiego oficera politycznego, który sam nieudolnie ukrywa własną przeszłość. Choć jest wychowankiem domu dziecka, pamięta, że pochodzi z arystokratycznego rodu, a zdradza go biegła znajomość kilku języków i… dłonie. Zadbane, czyste. Kolejny przystanek to Ziemie Odzyskane. Warszawiacy nie mają dokąd wracać – stolica jest gigantyczną stertą gruzu. Decydują się na wyjazd do miejsca, do którego niewielu chce jechać. Słubice. Decyzją Stalina połowa niemieckiego miasta ma być odtąd polskimi Słubicami. Granicą: Odra. Podróż zajmuje parę tygodni. W docelowym mieście klimat trochę z Dzikiego Zachodu. Wszędzie ślady wojny, bitew. Zaminowane są nie tylko pola i drogi, ale także podwórka i pojedyncze domy. Nasz bohater angażuje się w harcerstwo. Jeszcze przepojone tradycjami patriotycznymi, z drużynowym biorącym udział w walkach na Woli. Pierwszy konflikt z nowymi…
Polski kryminał ma się świetnie! Autorka jest młodziutką pisarką – rocznik 85 – ale już ze sporym dorobkiem. Niestety, nie znam, nie czytałem – po „Złudnej grze” wiem, że jak zobaczę w księgarni coś innego, pewnie kupię. W tej powieści widać dwie dominanty. Pierwsza to Wrocław – pisarze z tego miasta mają coś w genach, piszą bardzo podobnie, co nie jest akurat wadą. A po drugie, widać że Iga Karst zaczynała szlifować warsztat na „Panu Samochodziku”. To też nie jest wadą, jeśli właściwie do „Złudnej gry” podejść. Bo to kryminał. Powieść nie ma pretensji do niczego więcej, jak tylko zapewnienia paru godzin dobrej zabawy. I jeśli tego oczekujemy siadając do lektury, nie będziemy zawiedzeni. Fabuła? Jak w kryminałach, nie wypada zdradzać zbyt wiele. Można jednak powiedzieć, że chodzi oczywiście o pewien „skarb”, o złych i dobrych ludzi, a na końcu i tak się okaże, że jest dokładnie na odwrót. 🙂
Nie był to eksperyment, tylko impuls. Patrzę na okładkę, a tam „Detroit Press” mówi, że to „absolutny top powieści detektywistycznej”, „Bestsellers”: „najwyższa jakość”, „The New York Times”: „Świetnie opowiedziana super historia”. I cena 2,99, no to pomyślałem: raz kozie śmierć. Dało się to arcydzieło przeczytać w dwa wieczory. Refleksji nie wzbudziło, więc łączna liczba godzin spędzonych na pokucie: pewnie z 7. Nie jest źle. Rabin Small ma swoją synagogę, żydzi swoje problemy, miasteczko ma zaś atmosferę koronowską. Trup samobójcy budzi emocje, choć od razu wiadomo, że to nie samobójca. Wiadomo że za bił X, ale się okazuje, że Y. Jest małe miasteczko, dobry policjant, ładna wdowa, sygnalizowane czerwonymi kreskami fałszywe tropy w które nie zabłądzi nawet najbardziej naiwny czytelnik i dobry policjant, który wszystkim na lewo i prawo opowiada o sprawie, którą prowadzi. Kontekstów, tła, klimatu po prostu – poza kilkunastoma żydowskimi wyrazami: brak. Nie wiem, czy media amerykańskie są na takim poziomie uzależnienia od wydawców, czy po prostu tamtejszy rynek literacki jest aż tak spustoszony. To jest powieść, która nie ma ambicji bycia epokową, to kryminał, który ma przykuć na krótką chwilę uwagę, jak kurtyzana, uwieść i porzucić. Ale to jest panna prostolinijna do granic możliwości, naiwna, głupiutka, a…
Wstyd” to kolejna powieść Krzysztofa Derdowskiego, która pokazuje czym jest tak naprawdę samotność. Już od pierwszej powieści Krzysztofa Derdowskiego – „Znikanie” – na głównym planie była samotność. Bohaterowie jego opowieści są egocentrykami, tworzącymi jak biskup Berkeley czy wieki później Ludwik Wittgenstein własny, oryginalny i jedyny świat. Wcześniej, w „Robalu”, „Chłodzie” i „Nagiej” zawsze tworzył postaci oderwane od świata. Samodzielne, autonomiczne języki. Bohaterka powieści „Naga” była profesorką, tak samo jak bohater „Wstydu”, ale to nie profesja, a samoświadomość, autoerotyzm i auto-język powodowały ich samotność. Bo Derdowski wciąż opowiada historię samotności, podlanej krytyką nierozliczonych czasów socrealizmu (zwanego przez solidarnościowców „komunizmem”) i faktycznej kreacji III RP przez ludzi po czubek sumienia uwikłanych w PRL. Ale opowiada tę historię nie przez pryzmat histerii i rozliczeń historycznych, ale ludzkich dramatów. Czy tak samo dramatyczną postacią byłby amerykański profesor historii XX wieku, jak Krzysztof, bohater „Wstydu”? Pewnie tak, bo w kontekście polowań na czarownice i Anny Chapman zbudowałby podobną narrację. Krzysztof jest profesorem zgłębiającym brudy literatury socrealistycznej. Samo to, że podobnie jak bohaterka „Nagiej” szczypie elity dzisiejszego mainstreamu, spycha tę powieść do drugiego obiegu. Znając autora, nie dam trzech złotych na to, że nie jest to kolejny zabieg marketingowy. Bo jak pokazuje „Wstyd”, wszystko może się…
Edgar Lawrence Doctorow – nie znam nic innego autorstwa tego pisarza. Ta jedna, jedyna powieść gdzieś na półce szukała swojego czasu, i znalazła. Osada na zachodnich rubieżach Stanów Zjednoczonych, w czasach gorączki złota. Burmistrz, który jest burmistrzem bo nikt inny albo nie potrafi pisać, albo nie ma ochoty na robotę społeczną bez wynagrodzenia, ma wizję stworzenia miasta. Miasta, które nazywa „Hard Times”. Poznajemy tę malutką, zaledwie kilku-kilkunastodomową mieścinę w tylko na parę chwil. Bo wówczas właśnie przyjeżdża tam Zły Człowiek z Bodie. On jeden zabija, gwałci, pali i zostawia zgliszcza zapowiadając, że jeszcze kiedyś tu wróci. Co robi Burmistrz, który w momencie decyzji nie tylko nie potrafi postawić tamy przemocy, ale – co gorsze! – zostaje upokorzony przez Złego i zostawiony przy życiu? Próbuje odbudować miasto. Czując oczywiście, że Zły naprawdę kiedyś wróci. Przeczytałem tę powieść parę dni temu i wciąż się zastanawiam, o czym ona jest. O strachu, o fatum i tej najbardziej dramatycznej chwili w życiu każdego mężczyzny, kiedy ma świadomość, że nie potrafi, nie jest w stanie przeciwstawić się Złu. Także ze strachu. Ale nie tylko o tym. To także doskonała powieść o rodzinie. Dziwacznej, pokracznej rodzinie, której nic nie łączy. Burmistrz mieszka z dziwką, której nie…
Zacząć trzeba od tego, że Raymond Chandler był wielki. Bardzo wielki. A już Marlowe był największy. I co z tego, że książczynę da się przeczytać czekając na omlet ze szpinakiem w barze „Kaprys”? Ta malutka, skromna, niepozorna powiastka naprawdę przykuwa jedynie na parę chwil. Tak naprawdę, to jest opowiadanie. Wydane jak książka. Tym razem prywatny detektyw Phillip Marlowe ma zadanie: wyprowadzić z miasta gangstera, na którego Organizacja wydała wyrok śmierci. Niebawem taki sam wyrok – naostrzony ołówek – dostaje w prezencie sam Phillip Marlowe. Oczywiście, Chandler wszystko komplikuje, ale tak się spieszy, że trochę mam wrażenie, że ukradł mi sporo przyjemności. Marlowe jak zwykle jest pijakiem i kobieciarzem, jak zwykle trochę ratują mu dupsko koledzy z policji, a trochę zakochane po uszy kobiety. Jednak w „Ołówku” wszystko to jest napisane zbyt szybko, zbyt niechlujnie. Jakby Chandler spłacał po prostu rachunek za porządną popijawę w tanim barze. Szybko, bez kombinowania, bez polotu. Tym niemniej, czasem warto przeczytać jedną z najsłabszych powieści genialnego pisarza, niż zmęczyć się nad najlepszym dziełem pisarza słabego. A Chandler był wielki. Bardzo wielki 🙂
Wszyscy ostatnio piszą kryminały, to chciałem zobaczyć, jak to robi ponoć najlepszy obecnie pisarz tego gatunku w Polsce. Traf chciał, że ta powieść przeleżała u mnie na regale ładnych parę lat. „Koniec świata w Breslau” jest bez wątpienia dobrą, konkretną, rzemieślniczą powieścią. Jest intryga, wątki jak po sznurku prowadzą do zaskakującego (?) finału. Cała powieść jest tak poprawna, że aż mnie razi. Wiadomo, żeby się sprzedało musi być przemoc (ale bez przesady), seks (tyleż namolny, co zwyczajnie mało atrakcyjny), czasem przekleństwa (ale oczywiście stylizowane). Mam wrażenie, że pisząc tę powieść autor miał przed sobą przyklejone kartki z tymi wyrazami. I co spojrzał, to wybierał: dość losowo. Ale żeby nie skłamać: to się czyta naprawdę dobrze. Od razu po przeczytaniu można odłożyć i zapomnieć, tylko czy w kryminałach chodzi o coś więcej? Na miły Bóg, to nie jest proza roszcząca sobie pretensje do konkurowania z Dostojewskim. Kryminał ma na parę godzin zapewnić rozrywkę na możliwie wysokim poziomie. Tyle i aż tyle. Krajewski to robi doskonale. Dużo atrakcyjniejsza jest zapewne proza Krajewskiego dla kogoś, kto jest jakkolwiek związany emocjonalnie z Wrocławiem. Ja mam raczej kiepskie wspomnienia z bardzo nielicznych kontaktów z tym miastem, więc nie czuję klimatu tych opowieści. Czekam z utęsknieniem…
Nie wiem, czy jest sens i w ogóle możliwość gradacji zbrodni. Gdyby jednak spróbować, to zamordowanie dziecka jest dla mnie zbrodnią straszliwszą niż zamordowanie dorosłego. Gdzie w tej potwornej hierarchii byłaby kradzież dziecka? A kradzież setek dzieci? Tysięcy dzieci? Jaki koszmarny sen musiał mieć Heinrich Himmler kiedy wymyślił Lebensborn, organizację której celem na ziemiach polskich było metodyczne, zaplanowane i bez emocji wykonane porwanie tysięcy małych dzieci. Niemowlęta i dzieci do wieku ok. 10-12 lat były najpierw badane przez hitlerowskich lekarzy. Jeśli w ich opinii nadawały się na aryjskich rycerzy – były porywane i przewożone na terytorium Rzeszy. Po błyskawicznym i bezlitosnym „niemczeniu” trafiały do niemieckich rodzin pod zmienionymi imionami, nazwiskami i życiorysami. Wiele niemieckich rodzin prawdopodobnie nie miało świadomości, że dostaje do adopcji – tak częstej podczas wojny – kradzione, porwane dzieci. Ale wiele dzieci pamiętało mowę ojców, starsze dzieci pamiętały dramat rozłąki z rodzicami. Po wojnie bywało różnie. Wiele dzieci wróciło do ojczyzny, do rodzin. Niektóre – tylko do ojczyzny. Bardzo wiele dzieci nie zostało odnalezionych. Lebensborn bardzo skrupulatnie fałszował życiorysy. Do tego stopnia, że do dzisiaj nie wiadomo tak naprawdę o jakiej skali mowa. Dzieci porywano w różnych okolicznościach. Urodzone w obozach koncentracyjnych, obozach pracy, na robotach w…
Tak autentycznego, bo nawet kiedy fantazjuje robi to uroczo autentycznie, dokumentu na temat powstania warszawskiego jeszcze nie czytałem. Dokumentu oczywiście w sensie relacji uczestnika. Na ile autor pisał korzystając z własnej pamięci, a na ile z wyobraźni, trudno dzisiaj wyrokować. Ale tak właśnie mogła wyglądać codzienna rzeczywistość w powstańczej Warszawie. A na pewno tak mógłby wyglądać scenariusz rewelacyjnego, trzymającego w napięciu do ostatnich sekund filmu. W czasie powstania Tomaszewski miał 12 lat. Rwał się do walki, choć oczywiście nie wiedział za bardzo co to faktycznie oznacza i rzecz jasna nie był początkowo brany na serio przez powstańczą brać. Jednak jest dziecięcy absolutny brak strachu, znajomość miasta, wreszcie spryt i tupet doprowadziły do tego, że nie tylko dostał upragnioną opaskę, ale i ręcznej roboty granaty. Pistolet ukradł koledze, powstańcowi. Niesamowicie atrakcyjne jest dla czytelnika samo tło opowieści. Częściowo już zrujnowana, spalona Warszawa, w której życie toczy się pod ziemią. Ciągi połączonych przejściami piwnic tworzą alternatywne miasto, w którym żyją tysiące zwykłych warszawiaków. W zdecydowanej większości są to osoby starsze, schorowane, inwalidzi, ale także kobiety, również w ciąży. Zdarzają się także mężczyźni, dla których nie starczyło broni. A tej nie starczało dla nikogo. Jeśli w kilkuosobowym oddziale były do dyspozycji dwa pistolety,…
Czasem lubię poczytać – jak pewnie zauważyliście – fabularyzowaną propagandę czerwonych, z okresu głównie od lat 60 do 70. Ale czasem zdarzają się takie książki jak „Dziewięciu na rozkaz” Krzysztofa Wójtowicza, którą wydano w 1983 roku. Kontekstem powieści jest to, że mnóstwo literatów, czy raczej „literatów”, świetnie żyło w czasach komuny z pisania propagandówek. Niektóre (jak seria z tygrysem) były nawet ciekawe, ale zdecydowana większość to był dramat nie tylko pod względem ideowym, totalnego zakłamywania historii, ale też po prostu czystej grafomanii. I teraz proszę sobie wyobrazić, w roku ogłoszenia stanu wojennego, kiedy Papież Polak i Solidarność sprawili, że nie można było już dłużej udawać, że wszystko jest w porządku, Ministerstwo Obrony Narodowej ogłasza konkurs literacki. I Krzysztof Wójtowicz pisze powieść, która zostanie wyróżniona. To nie mogło się skończyć dobrze. „Dziewięciu na rozkaz” to powieść, która mogłaby być powieścią genialną. Pomysł jest może nie oryginalny, ale doskonały. Oto jesteśmy towarzyszymy 1 Armii Wojska Polskiego, która – w styczniu 1945 roku – idzie ramię w ramię z radzieckimi przyjaciółmi zdobyć Berlin. Ale nie akcja, nie „dzianie się” jest tutaj najważniejsze. Ba! Akcji nie ma tutaj prawie w ogóle. Osią powieści jest decyzja, którą musi podjąć dowódca: kto z dziewięciu podwładnych ma…