Gerritsen jest przerażająca. Naprawdę. Uwielbiam jej prozę prawie totalnie, poza lekkimi wpadkami, zwłaszcza kiedy penetruje obszary poza jej literackim dominium, jest doskonała. Taka jest też powieść „Harvest”, która wpisuje się w gerritsenowską konwencję kryminału, czy raczej thrillera medycznego. Najbardziej irytujące u Tess Gerritsen jest to, że ona naprawdę wie o czym pisze. Jest w końcu byłym lekarzem. To trochę jak w najlepszych thrillerach konspiracyjnych (nie wiem czy jest jakiś sensowny polski termin na ten gatunek, chodzi o dreszczowce oparte na jakiejś teorii spiskowej), kiedy fikcja jest tak prawdopodobna, że szukamy standardowej notki: „oparte na prawdziwych zdarzeniach”. „Harvest” opiera się na sensownym ciągu logicznym. W USA – nie wiem jak to działa w innych krajach, ale chyba podobnie – jest ogólnokrajowa lista osób oczekujących na przeszczep np. serca. Miejsce na liście jest przyznawane przez naprawdę obiektywną komisję, która bierze pod uwagę wyłącznie stan zdrowia oczekującego. A takich np. serc do przeszczepu jest niewiele. Gerritsen zadaje banalne pytania: a co zrobiłbyś, jeśli byłbyś niewyobrażalnie bogaty i musiałbyś patrzeć jak twoja żona, twoje dziecko umiera, bo jest na liście niewystarczająco wysoko? Albo i nawet jest na szczycie, ale po prostu nie ma „na rynku” odpowiednich organów do przeszczepu? Jak daleko byś się posunął?…
„Na granicy zmysłów” to książka, po której już nigdy nie spojrzysz na świat tak samo. Fenomenalnie napisany reportaż – tak zachęca okładka książki Przemka Kossakowskiego. Tak – Przemka. A ja, choć miło mi się słucha bajdurzenia Przemka, z ogromną przyjemnością przeczytałbym prawdziwy reportaż napisany przez Przemysława. Bo to co przeczytałem teraz wygląda raczej na naprawdę atrakcyjny monolog do wysłuchania przy paru piwach. Swój urok ma, nie przeczę, ale… Kossakowski robi dla jakiejś kompletnie mi nieznanej telewizji TTV cykl reportaży o różnego rodzaju uzdrowicielach w Polsce i krajach ościennych. Książka miała być tym, czego nie dało się pokazać w ruchomym obrazku. Spodziewałem się, że będzie to opowieść o jakiejś „lekarskiej Atlantydzie”, o zapomnianych prawdach i obrzędach, może o ich skuteczności, a na pewno o gęstej mgle tajemnicy, która spowija medycynę niekonwencjonalną, cokolwiek to może znaczyć. Skoro facet poznał uzdrowicieli, syberyjskich szamanów, szeptunki – to chciałbym też poznać ten świat. A Przemek mi opowiada tylko o sobie, co mogłoby być fascynujące, gdyby wchodził w jakąś głębszą relację ze światem. A nie wchodzi. Stąd najciekawsze historie są poukrywane gdzieś w tle. Gdyby Przemek zostawił na chwilę błazeńską czapeczkę w przedpokoju i na serio posłuchał co mu opowiadają ludzie, rozejrzał się wokół bez tego…
Nie przepadam za nachalnym tłoczeniem jakichkolwiek ideologii w powieściach, ale w przypadku „Criminal” (w Polsce wyszło jako „Zbrodniarz”) jestem w stanie przełknąć podwójną misję autorki. Oficjalnie z wypowiedzi Karin Slaughter wynika, że chciała opowiedzieć dobrą historię, ale jak widać nie mogła się przemóc, żeby odpuścić feministycznych wtrętów. Inna rzecz, że są one momentami dużo ciekawsze niż sama opowieść o makabrycznych morderstwach spiętych klamrą trzydziestu lat. „Criminal” to dla mnie pierwsza książka tej autorki. Trochę to może dziwne, bo Slaughter sprzedała już ponad 20 milionów egzemplarzy na całym świecie, ale cóż, jakoś tak wyszło. Zacząłem więc od w miarę świeżej, wydanej w 2012 roku powieści będącej częścią cyklu o detektywie Willu Trencie. Wrażenia? Nie są najgorsze, choć daleko od ciężkiego zauroczenia. Rzecz się dzieje w Atlancie. Zgodnie z aktualnie obowiązującą modą u anglosaskich pisarzy akcja jest prowadzona równolegle w dwóch czasach: teraz i trzydzieści lat temu. Koszmarna zbrodnia popełniona teraz do złudzenia przypomina morderstwa sprzed lat. Profil ofiar jest identyczny – młode, śliczne blondynki, podobnie jak sposób zadawania ran i bólu. Śledztwem kieruje Amanda Wagner, która przed laty doprowadziła do skazania mordercy. Jej podwładnym jest Will Trent, błyskotliwy detektyw, a przy okazji pokiereszowany przez życie facet, który wychowywał się jako sierota…
Wydana w 2007 roku powieść „The Bone Garden” to – naprawdę przykro mi to mówić – jeden z najsłabszych tytułów w dorobku Tess Gerritsen. A szkoda, naprawdę szkoda, bo mogła to być świetna powieść. Chyba pierwszy raz Gerritsen użyła dwóch czasów powieściowych: teraźniejszości i pierwszej połowy XIX wieku. Nic odkrywczego, prawda? Po błyskotliwym cyklu Kate Mosse trudno komukolwiek rywalizować w tej dyscyplinie. Tym bardziej, że już parę godzin po lekturze „The Bone Garden” i tak w pamięci zostaje wyłącznie jedna część opowieści. Która? Ciekawie jest, kiedy dwa plany czasowe się uzupełniają, wzbogacają. Po co w tej powieści jest „teraźniejszość”? Naprawdę nie potrafię zrozumieć. Julia Hamill, po rozwodzie i dość solidnie pokiereszowana emocjonalnie, kupuje dom na wsi, w Massachusetts. Podczas prac w ogródku natrafia na ludzką czaszkę. Doktor – a jakże! – Maura Isles identyfikuje szkielet, jako kobietę, która została pochowana na początku XIX wieku. I tutaj zaczyna się tak naprawdę ciekawa historia. Lata 30. XIX wieku w Bostonie oglądamy oczami siedemnastoletniej, dzielnej, inteligentnej i koszmarnie ubogiej szwaczki z bostońskich slumsów Rose oraz Norrisa Marschalla – chłopaka ze wsi, który cudem (jak się później okaże, nie był wcale cud) wyrwał się z gospodarstwa ojca i studiuje medycynę. Ten okres to był…
Wydana w 1990 roku powieść Harlana Cobena „Play Dead” była jego debiutem. Otworzyła mu drzwi do świata bestsellerów, choć po latach Coben mówi o tej książce z pewnym zażenowaniem. Czy słusznie? W wywiadzie z okazji wznowienia „Play Dead” po 15 latach od premiery, Coben powiedział o tej powieści: My goal here was to write the ultimate love story and then blend in stay-up-all-night suspense. I dobra, jeśli taki był zamiar, to chyba powieść należy uznać za udaną. Jest miłość, nawet kilka. Obok tej głównej, będącej także osią „Play Dead” – miłości byłej supermodelki i bizneswoman Laury Ayars biorącej po kryjomu ślub z gwiazdą NBA Davidem Baskinem, widzimy chore, wynaturzone lub zniekształcone w paroksyzmach miłości siostry Laury i brata Davida (byłej narkomanki i obecnego narcystycznego hazardzisty), rodziców Laury ukrywających bardzo mroczny sekret sprzed wielu lat. Mamy też do czynienia z suspensem jakich niewiele we współczesnej prozie. Trudno oderwać się od tej powieści, choć generalnie niewiele może uważnego czytelnika tak naprawdę zaskoczyć. Laurę i Davida poznajemy podczas ich miodowego miesiąca, który spędzają w Australii. Ich ślub był owiany taką tajemnicą, że nie wiedzieli o nim nawet rodzice Laury. Dnie i noce młodych małżonków schodzą generalnie na pieszczotach i komplementach. Tymczasem pewnego dnia…
„Pięcioksiąg Izaaka” Angela Wagensteina opowiada to książka niezwykła. Autor spisał po prostu opowieść, jaką o własnym życiu snuł jego przyjaciel Izaak Jakub Blumenfeld. Galicyjski Żyd, który przeżył dwie wojny światowe, trzy obozy koncentracyjne i był obywatelem pięciu ojczyzn. Niesamowite w tej historii jest nie tyle tło – okropieństwo obozów, obłęd komunistów, koszmar ideologii nazistowskiej, plastycznie odmalowane środowisko galicyjskich Żydów – ale to, w jaki sposób Izaak to wszystko opisuje. Wyobrażam sobie rumianego, starszego pana pełnego wigoru, który siedział przy jednym stoliku w wiedeńskiej kawiarni z Wagensteinem. Dawno nie przeczytałem w takiej dawce żydowskich dowcipów, anegdot. Icek naprawdę potrafi się śmiać i to po żydowsku: przede wszystkim z samego siebie i swoich najbliższych. Kiedy opowiada choćby o swoim przyjacielu, rabinie, który był równocześnie szefem Związku Wojujących Ateistów za radzieckiej okupacji, trudno uwierzyć, że opowiadający to wszystko stracił na wojnie dwójkę dzieci i naukochańszą żonę. Mimo wszystko żydowski duch, nadzieja i – choćby pozornie maskowana – wiara w Boga pozwoliły mu przejść przez to nadzwyczaj bogate w dramaty i cierpienia życie. Nie chcę przez ten krótki opis zanegować talentu Wagensteina. Potrafił on tak relacjonować opowieść Blumenfelda, żebyśmy natychmiast się z nim zaprzyjaźnili. Bo jak tu nie lubić uśmiechniętego Żydka stojącego spokojnie w…
O takich książkach jak „Organizacja Lebensborn” Volkera Koopa nie potrafię mówić bez emocji. Od kiedy przed laty dowiedziałem się, czym był Lebensborn, że jeden z jej oddziałów w okupowanej Polsce był – co prawda dość krótko – w Bydgoszczy, zacząłem szukać źródeł. Do dzisiaj nie wiadomo, ile polskich dzieci Niemcy porwali i wywieźli do rodzin zastępczych na terenach Rzeszy. Powojenny „polski” rząd upomniał się o 10 lub 15 tysięcy dzieci (obie liczby pojawiają się w materiałach źródłowych). Jednak do kraju wróciło – według różnych źródeł – około 20-30 tysięcy. Publikacja „The Lebensborn Organisation” wydana przez Southern Illinois University mówi za to, że wróciło do Polski mniej niż 1500 dzieci, ale… w internecie zostały po niej puste linki. W Norymberdze padło stwierdzenie, że Lebensborn był odpowiedzialny za porwanie ok. 250 tysięcy ze wschodu Europy, w tym 200 tysięcy z Polski. Nikt tego nie kwestionował, ale Koop nie wierzy w takie szacunki i – z ogromną szkodą dla wartości książki – jest przekonany, że było to zdecydowanie mniej. „Faktycznie, było wiele takich przypadków – nie tylko w Polsce – jednak ich rozmiary, podane przez Clay (dziennikarkę BBC, która twierdzi, że 200 tysięcy – przyp. PS) dalekie są od rzeczywistości” – pisze Kloop….
Przyznaję, przegapiłem debiut Charlesa Brokaw. Zacząłem przygodę z tym autorem od jego drugiej powieści. „The Lucifer Code” opowiada o kolejnej – po odkryciu Atlantydy – przygodzie profesora Thomasa Lourdsa. Wydawca już na okładce sugeruje, że mamy do czynienia z nowym, lepszym Danem Brownem. Tytuł powieści też niedwuznacznie odwołuje się do słynnego „The Da Vinci Code”. Czy to słuszny trop? Oczywiście! Dzisiaj każdy, kto chce pisać tego typu thrillery osadzone w historii, mistyce, archeologii musi w ten czy inny sposób nawiązać do konwencji ustalonej przez Browna. A jednak „The Lucifer Code” nie jest kopią. Zarys fabuły jest banalny: profesor Lourds na zaproszenie przyjaciółki leci do Turcji, żeby dać gościnny wykład na tamtejszej uczelni. Na lotnisku nawiązuje rozmowę z młodziutką, śliczną dziewczyną, która prosi go o autograf. Lourds ma nadzieję, na ciąg dalszy tej znajomości. Nie zawiedzie się, choć historia potoczy się zupełnie zaskakująco. Tuż przed drzwiami lotniska nowa znajoma postanawia go porwać. Trochę jej utrudnia zadanie fakt, że… przed wejściem czeka kilku uzbrojonych po zęby ludzi chcących porwać lub na miejscu zabić profesora. Później Brokaw prowadzi czytelnika od akcji niczym z Jamesa Bonda, do archeologiczno-kryptograficznych opowieści. Nie tracąc przy tym niczego z wartkości. To jest jedna z najważniejszych zalet tej powieści:…
Arka Przymierza jest najświętszym przedmiotem świata, a jednocześnie najmniej znanym, najbardziej tajemniczym. Wiemy z Tory jak wyglądała, wiemy co w niej przechowywano – tablice z przykazaniami i laskę Arona. Ale tak naprawdę czym była? Czym jest, jeśli wciąż jest? Na pewno pełniła wiele funkcji. Była sercem Świątyni, spełniając swoją rolę jako obiekt religijny, była tronem samego Boga. Żydzi używali jej także jako broni, zabijała wrogów, węże, potrafiła też zburzyć mury Jerycha. Między trąbami Żydzi nieśli właśnie Arkę. Ta mała, niepozorna skrzynia jakich wówczas było mnóstwo nie tylko w Egipcie, miała potężną moc. I nagle zaginęła. Żydowskie legendy mówią, że Jeremiasz zabrał Arkę i ukrył w bezpiecznym miejscu niedługo przed zburzeniem Świątyni. Muzułmanie do dzisiaj twierdzą, że Arka jest ukryta pod Kopułą na Skale. Czarnoskórzy Żydzi z Etiopii przekonują, że Arka jest przechowywana w Kościele Świętej Marii z Syjonu w Aksum. Jak jest naprawdę? Brytyjski hebraista Tudor Parfitt jest przekonany, że odkrył prawdę na temat Arki Przymierza. W książce „Arka Przymierza odnaleziona” przedstawił historię wieloletnich poszukiwań. Trzeba przyznać, że ich zakres budzi podziw: poczynając od Jerozolimy i Bliskiego Wschodu, przez Afrykę i europejskie biblioteki, Parfitt trafia aż do Nowej Gwinei. Jego zdaniem Arka Przymierza z Jerozolimy trafiła wraz z kapłanami do…
Harlan Coben jest mistrzem budowania mądrych intryg. To nie są czyste kryminały, thrillery czy jakkolwiek ktoś chciałby etykietować te powieści. „Hold Thight” jest mimo to perełką na jego torcie. To powieść, której się nie da szybko zapomnieć. Natomiast przeczytać – jak najbardziej. Jak to zwykle u Cobena, w „Hold Tight” mamy znów kilka pozornie niezwiązanych wątków. Wszystkie łączy jeden fakt: rodzinne tajemnice. Głównymi bohaterami – jeśli można tak mówić w kontekście cobenowskiej prozy – są tutaj prawniczka Tia Baye i transplantolog Mike, którzy stają wobec poważnej próby wychowawczej. Ich nastoletni syn, Adam, ma już za sobą ucieczkę z domu. Teraz wydaje się załamany samobójczą śmiercią przyjeciela. Po trudnej dyskusji, nie bez wątpliwości Mike i Tia decydują się zainstalować w komputerze Adama program szpiegujący. Oprócz setek rozmów przez komunikatory, ostrego porno i aktywności na forach, jeden wydruk rozmowy z nieznajomym sprawia, że rodzice Adama są przerażeni. Domyślają się, że ich syn jest w bardzo poważnym niebezpieczeństwie. Tymczasem Adam znika z domu. W drugim wątku obserwujemy parę morderców. Ocalałą z pogromu Pietrę i bezwzględnego, czerpiącego przyjemność z zadawania bólu Nasha, których ściga mająca ogromne problemy z ambicją i poczuciem własnej wartości detektyw Loren Muse. Największą wartością tej powieści, obok niesamowitej przyjemności lektury,…