Tak autentycznego, bo nawet kiedy fantazjuje robi to uroczo autentycznie, dokumentu na temat powstania warszawskiego jeszcze nie czytałem. Dokumentu oczywiście w sensie relacji uczestnika. Na ile autor pisał korzystając z własnej pamięci, a na ile z wyobraźni, trudno dzisiaj wyrokować. Ale tak właśnie mogła wyglądać codzienna rzeczywistość w powstańczej Warszawie. A na pewno tak mógłby wyglądać scenariusz rewelacyjnego, trzymającego w napięciu do ostatnich sekund filmu.
W czasie powstania Tomaszewski miał 12 lat. Rwał się do walki, choć oczywiście nie wiedział za bardzo co to faktycznie oznacza i rzecz jasna nie był początkowo brany na serio przez powstańczą brać. Jednak jest dziecięcy absolutny brak strachu, znajomość miasta, wreszcie spryt i tupet doprowadziły do tego, że nie tylko dostał upragnioną opaskę, ale i ręcznej roboty granaty. Pistolet ukradł koledze, powstańcowi.
Niesamowicie atrakcyjne jest dla czytelnika samo tło opowieści. Częściowo już zrujnowana, spalona Warszawa, w której życie toczy się pod ziemią. Ciągi połączonych przejściami piwnic tworzą alternatywne miasto, w którym żyją tysiące zwykłych warszawiaków. W zdecydowanej większości są to osoby starsze, schorowane, inwalidzi, ale także kobiety, również w ciąży. Zdarzają się także mężczyźni, dla których nie starczyło broni. A tej nie starczało dla nikogo. Jeśli w kilkuosobowym oddziale były do dyspozycji dwa pistolety, to reszcie musiały wystarczyć szmaciane granaty. Byle walczyć. A jeśli zginąć, to z bronią – jakąkolwiek – w ręku.
Ta podziemna Warszawa była doskonale zorganizowana. Działała nie tylko służba zdrowia, ale i np. sprawna poczta. Listy były doręczane w ciągu jednego dnia. Problemem nie był dostęp do wody – kopano w piwnicach studnie – ale brak żywności. Jedzono wszystko, co dało się znaleźć, ale głód był codziennym towarzyszem żołnierzy i mieszkańców. Największym rarytasem były ziemniaki i makaron. Zresztą żywność była jedyną uznawaną walutą. Banknotami odpalano papierosy lub dawano je do zabawy dzieciom, właśnie takim jak Tomaszewski. Pamiętajmy, że wówczas nie było już miasta jako takiego – codzienne naloty, bombardowania, a potem burzenie kamienic czołgami spowodowały, że mieszkańcy musieli przenieść się do piwnic. Z relacji autora można wywnioskować, że warszawiacy pogodzili się ze śmiercią. Zginąć można było nie tylko walcząc zbrojnie, ale po prostu śpiąc czy po prostu czekając na koniec gehenny. Może też stąd się brało to niezwykłe bohaterstwo powstańców…
A bohaterstwo powstańczych żołnierzy było ogromne. Idąc do walki z tak przeważającym pod prawie każdym względem (logistycznym, militarnym, technicznym) okupantem, praktycznie bez broni, trzeba było przekroczyć granicę zwykłej desperacji. To co uderza w relacji Tomaszewskiego, to brak emocji. Żołnierze nie zwracali uwagi na to w jakich warunkach żyją i walczą. Walczyli o honor, o Polskę.
Po upadku powstania i wywózce na roboty (część rodziny do Niemiec, część na południe Polski), Tomaszewscy spotkali się w Warszawie po wojnie. To jedynie margines opowieści, ale bardzo barwny. Warszawiacy wrócili przecież na gruzy miasta. I od razu widzimy życie – handel, przedsiębiorczość, waśnie. Tomaszewski handluje gazetami, co wydawałoby się bardzo bezpiecznym zajęciem. Ale przecież stolica jest jeszcze pełna min, niewypałów. Ale od czego ma się powstańczy granat? 🙂
Książka wyszła dopiero pod koniec lat 70. Ciekawy jestem, na ile ta relacja różni się od opowieści, jaką mógł napisać Stefan Tomaszewski tuż po wojnie. Wiadomo, że czas niektóre aspekty wyostrza, inne przytępia. Niezależnie jednak o tych dywagacji, „Zbrojne dzieciństwo” to niesamowicie atrakcyjnie napisana i bardzo osobista relacja o powstaniu.
No Comments
Comments are closed.