Małolata, która nas zmieniła

18/10/2012

Pamiętam, że w licealnych czasach lektura „Szklanego klosza” to była obowiązkowe przeżycie pewnego rodzaju osób. Nie wiem czym się wyróżnialiśmy, ale z całą pewnością było to coś z kategorii masochistycznego totemu. Sylwia Plath, The Cure, Bauhaus, Dead Can Dance. Jakiś parszywy kanon ludzi szukających czegoś na drugim końcu tęczy.

Po naprawdę wielu latach wróciłem do „Szklanego klosza”. Zdarza mi się wziąć do ręki poezje Sylwii Plath, są naprawdę genialne, ale nie chciałem dotychczas zburzyć monumentu jedynej jej powieści. W mojej pamięci była to niesamowita podróż przez stany umysłu kogoś bardzo podobnego do mnie. Bałem się, że zastanę w tej książce coś banalnego.

I zastałem. Depresja Plath jest banalna tak, jak być powinna. Tak jak jest naprawdę. Tutaj nie ma subtelnej gry emocji, nie obserwujemy „dlaczego” i „kiedy”. Po prostu: dziewczyna z prowincji nagle chwyta Pana Boga za nogi, jedzie do Nowego Jorku, miesza swoją łyżeczką w śmietance korony świata. Chce się złajdaczyć, ale jej nie wychodzi. Wraca do domu i… chce się zabić, ale wcale nie jest to związane z dotychczasowymi przeżyciami, które opowiedziała parę chwil temu. To zupełnie inna historia. Trafia do ekskluzywnego domu wariatów. „Jeżeli nerwica ma polegać na tym, że człowiek pragnie dwóch, zupełnie sprzecznych ze sobą rzeczy naraz, to, owszem, w takim razie jestem wariatką! Wiem, że przez całe życie będę się miotała pomiędzy różnymi, wykluczającymi się nawzajem pragnieniami!”

Kiedyś czytałem tę powieść szukając między wierszami jakiejś nadziei. Mimo wszystko. Choć oczywiście wszyscy wiedzieliśmy doskonale, że autorka chwilę po debiucie naprawdę popełniła samobójstwo.

„Szklany klosz” nie jest tak dobry jak poezje Sylwii Plath. Ale dla nastolatków był kiedyś linią, za którą czekało COŚ.

No Comments

Comments are closed.