Długo się broniłem przed zjawiskiem pod nazwą „Dan Brown”. Ale jak dotarła do mnie informacja, że sprzedał on już 170 milionów egzemplarzy swoich powieści, zmiękłem. To nie ciekawość czy zazdrość 😉 mną kierowały, tylko poczucie obowiązku. Po prostu Dan Brown zajął w ostatnich latach taką pozycję w kulturze, że zwyczajnie trzeba go znać. No to spróbowałem… Na pierwszy ogień poszedł „Kod Leonarda Da Vinci”. Niby wyrosłem już z Pana Samochodzika, ale bądźmy szczerzy: jeśli ktoś w młodości chłonął z wypiekami Nienackiego, to został zainfekowany na zawsze. Można się wypierać i zaklinać, ale dobrze napisana powieść o tajemnicach, przygodach, ucieczkach i skarbach zawsze wywoła ten sam znany z młodości rumieniec. Nic to, że autor obraża czytelnika traktując go momentami jak ostatniego idiotę – „to na pewno z myślą o amerykańskich odbiorcach” myślimy sobie ignorując nieprzyjemne sugestie Browna. A ten stosuje naprawdę proste sztuczki żeby nas przykuć do lektury. I chwała mu za to.