Nie ma dzieci – są ludzie
Przeczytane / 22/01/2017

Często wracam do Janusza Korczaka. Jego proste, suche, żeby nie powiedzieć – oschłe uwagi na temat dzieci i wychowania towarzyszą mi na co dzień. Korczak to jedna z pierwszych osób, którym pobiegnę podać rękę na tamtym świecie. „Prawo dziecka do szacunku” to drobna, ale bardzo ważna pozycja w dorobku Starego Doktora. Korczak był bardzo konsekwentny w swoich tezach, które wyprzedzały nie tylko jego, przedwojenną epokę, ale i bardzo często dzisiejszą myśl pedagogiczną. Często miał tego pełną świadomość. Nie postulował zmian w prawie, w kodeksach i praktyce. Zauważał, jak olbrzymi wpływ na sytuację dzieci ma sytuacja gospodarcza, polityczna, społeczna. Pracował z dziećmi, które wcześniej byłyby skazane na śmierć lub niewolnictwo. Mimo to kiedy pisze o starożytnym prawie pozwalającym na bezkarne zabijanie dzieci, o masowym topieniu niemowląt w wiekach średnich, o handlu dziećmi w XVII-wieczny Paryżu, nie czuję oburzenia. Czuję zrozumienie dla historii, nawet tej najbrutalniejszej i najciemniejszej. Osią rozumowania Korczaka było uporczywe twierdzenie, że nie ma dzieci – są ludzie. Musimy czytać to przesłanie w ten sposób, że dzieci są pełnoprawnymi obywatelami, współtworzącymi rodziny i naród, a przez to muszą mieć zagwarantowany równy dostęp do zdobyczy cywilizacyjnych, a taką zdobyczą jest także zmieniające się prawo i partycypacja w rewolucji przemysłowej, która…

Wolny rynek nie tylko dla dzieci
Przeczytane / 08/04/2016

Eh, żebym ja tę powiastkę przeczytał w młodości, zamiast pchać sobie w duszę dzielnych Indian, pana Samochodzika i Faraona… Może nie dorobiłbym się siwizny grubo przed czterdziestką. Kto wie. Juniora będę namawiał, żeby to była jedna z jego pierwszych samodzielnych lektur. Dżek jest uczniem podstawówki, ledwo umie pisać i czytać, ale uwielbia rachować. Bez procentów i ułamków, rzecz jasna. Jest grzeczny, chce być dobrym człowiekiem, a nie łobuzem i ma plan: chce zostać kupcem. Najpierw daje się namówić przez panią wychowawczynię na prowadzenie klasowej biblioteki. Zbiera pieniądze na książki, zbiera egzemplarze darowane przez uczniów, prowadzi ewidencję. I wpada na pomysł, a właściwie podpatruję go u sporo starszych uczniów siódmej klasy, żeby stworzyć kooperatywę. Taką jakbyśmy to dziś nazwali spółdzielnię klasową. Wszystko rozwija się doskonale, Dżek ma świetnych doradców, w tym doświadczonego kupca. Finalnie kooperatywa kupuje – częściowo na kredyt – dwa rowery. Uczniowie za centa mogą je wypożyczać na przejażdżki. Pech chce, że na taką wyprawę wybrało się dwóch lekkoduchów, którym te rowery ukradziono. Kooperatywa bankrutuje. Oczywiście to powiastka pedagogiczna, więc wszystko kończy się na solidnej nauczce. Możemy się tylko domyślać, jak daleko potem w biznesie zaszedł nasz Dżek. To powieść, która nie tylko bardzo dużo – w nienachalny, atrakcyjny…