Nowoczesne SF trzyma się mocno

Ponura, apokaliptyczna opowieść o miłości, niespełnieniu i walce. Brawurowy debiut (sprzed kilku lat) Amerykanina, który może przewrócić literacką scenę do góry nogami. Akcję „Jutro, jutro i znów jutro” Thomas Sweterlitsch umieścił w swoim rodzinnym mieście, Pittsburghu, w przyszłości – relatywnie niedalekiej. Dokładnie dziesięć lat po ataku terrorystycznym bombą, która zabrała prawie wszystkich mieszkańców do historii. Dominic Blaxton jest jednym z nielicznych ocaleńców. Jego ciężarna żona nie miała tyle szczęścia. Podzieliła los większości mieszkańców. Sweterlitsch (nie do zapamiętania jest to nazwisko, a szkoda – bo warto!) zbudował misterny świat. Dominic spędza większość czasu w Mieście – cyfrowo odbudowanym Pittsburghu. Na podstawie wszystkich dostępnych danych – z monitoringu miejskiego, prywatnego, kamer w samochodach, logowań w telefonii wszelakiej i sieciach wifi – zrekonstruowano ostatnie chwile ginącego miasta. Dzięki temu Dominic może się spotykać z żoną, rozmawiać z nią – sztuczna inteligencja w czasach powieści jest naprawdę potężnie rozwinięta. Akcja toczy się więc na dwóch poziomach: wirtualnym i realnym, ale obie płaszczyzny nie konkurują ze sobą jak to zwykle się odbywa u debiutantów, tutaj dualizm jest całkowicie uzasadniony konstrukcją fabuły. Dominic ma bowiem poważne perypetie w obu światach. W tle mamy wszystko to, co dzisiaj kochają czytelnicy: krwistych bohaterów na każdym planie, wartką akcję,…

American way of justice
Przeczytane / 25/12/2018

Od wielu lat mam totalną szajbę na literaturę faktu o niemieckich zbrodniach w czasie wojny. Od Lebensborn przez Powstanie do obozów. Okazuje się, że mają świetnych naśladowców, świadomych swoich korzeni. To co się stało w Guantanamo to była zbrodnia przeciwko ludzkości. Amerykanie są bezpośrednio odpowiedzialni za to, co się działo w Kandaharze i potem na Kubie z ludźmi takimi jak Murat Kurnaz. Turecki Niemiec urodzony u naszych zachodnich sąsiadów przed dwudziestką zaczął zadawać pytania o swoją wiarę. Co to znaczy być muzułmaninem? Nie znał arabskiego, nie do końca rozumiał modlitwy. Zdecydował się wyjechać na dwa miesiące do Pakistanu, do szkoły, żeby nauczyć się islamu. Jego pech, że samoloty uderzyły w World Trade Center. Jego pech, że brat kolegi powiedział coś dwuznacznego policji. Został zatrzymany w Pakistanie i stał się numerem. Najpierw w Kandaharze, gdzie poznał elektrowstrząsy, wielogodzinne wieszanie za ramiona i waterboarding. Potem w Guantanamo, gdzie mógł zrobić wszystko oprócz zejścia z tego świata. Był bezlitośnie bity, głodował, cierpiał mróz i skwar, tracił przytomność z braku powietrza. Więźniom były amputowane kończyny, byli bici na śmierć, torturom nie było końca. Wytrwał pięć długich lat. Przeżył. Wyszedł stamtąd. – Czy wiesz, dlaczego tutaj jesteś? – słyszę głos mężczyzny o nazwisku Gail Holford….

Zderzenie z Innym
Przeczytane / 22/12/2018

Ryszard Kapuściński od strony z której go nie znałem. Pewnie niewielu z Was zna tę twarz reportażysty. „Ten Inny” to sześć wykładów na temat filozofii opartej na dorobku Emmanuela Levinasa, który jako pierwszy tak wyraźnie pokazał różnice i możliwości przekraczania granic między mną a Innym. Dla Levinasa Innym był każdy oprócz mnie. Trudno mówić o dwudziestowiecznej filozofii bez „Całości i nieskończoności”, gdzie Levinas zgrabnie i wręcz hipnotycznie wyłożył swoją tezę. Ryszard Kapuściński dokonuje własnej reinterpretacji Levinasa mówiąc o Innym jako o przedstawicielu innej cywilizacji, kultury niż europejska. Faktem jest, że dzisiaj Inni dominują w świecie, a nasz, Europejczyków stosunek jest do nich zupełnie inny niż kiedykolwiek wcześniej. Dzisiaj chcemy – przynajmniej deklaratywnie – zrozumieć Innego, poznać, współpracować. Wcześniej kolonizowaliśmy i wycinaliśmy w pień całe cywilizacje. Dialog z Innym nigdy nie był i nie będzie łatwy, szczególnie dziś, kiedy wszystko przybiera tak ogromne, trudne do objęcia i kontrolowania skale, o wysokim stopniu komplikacji, i kiedy wiele sił pracuje, aby ten dialog utrudnić, czy wręcz – uniemożliwić. Ale i bez tych doraźnie politycznych, ideologicznych czy ekonomicznie motywowanych interesów i celów istnieją inne, merytoryczne, zasadnicze problemy. Oczywiście te problemy można i trzeba przezwyciężać, ale jak słusznie pisze Kapuściński, największym problemem jesteśmy my sami….

Zdrowaś Mario
Przeczytane / 21/12/2018

Nie: marihuana nie jest uniwersalnym lekiem na wszystko. Nie jest też złem wcielonym, choć faktycznie zagraża koncernom farmaceutycznym, bo zbyt często bardzo tania kuracja czyni cuda tam, gdzie gigantycznie droga farmakoterapia przypomina raczej uporczywą terapię, a nie proces mający na celu uzdrowienie człowieka. „Zdrowaś Mario. Reportaże o medycznej marihuanie” Aleksandry Pezdy to spojrzenie na marihuaną medyczną nie od strony systemu ochrony zdrowia, prawa czy badań klinicznych, a od strony zwykłych ludzi, którzy często byli zmuszeni zostać przestępcami, by ratować swoje dzieci, swoich rodziców lub siebie samych. To najlepiej pokazuje jak zbudowane jest państwo, co jest dla państwa najważniejsze. I nie jest to zdrowie. Rok temu Sejm po długiej batalii przyjął ustawę dopuszczającą leczenie polskich pacjentów medyczną marihuaną. Pamiętam doskonale te rozmowy, oficjalne i kuluarowe. Ileż było oporów, lęków ocierających się o stany paranoidalne i histeryczne. Na szczęście udało się przekonać Najważniejszego Prezesa i ustawa została przyjęta. To było rok temu. Dopiero teraz podobno w kilku aptekach w Polsce można kupić sprowadzany z Kanady susz, ale i tak lekarzy wiedzących jak i na co działa marihuana można policzyć na palcach jednej ręki. Może dwóch… Pamiętam rozmowy w Sejmie z rodzicami, którzy opowiadali o swoich doświadczeniach z – wówczas nielegalną! – medyczną…

Tylko Ojczyzny żal…
Przeczytane / 17/12/2018

Mówią, że Michalkiewicza albo się uwielbia, albo nienawidzi. Mylą się. Ja go zwyczajnie doceniam – jest jednym z najbystrzejszych obserwatorów życia politycznego w kraju, ale w większej dawce jego felietony mnie zwyczajnie męczą. „Niemcy, Żydzi i folksdojcze” to świetny zbiór tekstów, ale pod warunkiem, że rozłożymy go na dłuższy okres. Tak jak ja to zrobiłem i co gorąco polecam. O czym pisze Stanisław Michalkiewicz, to generalnie wszyscy wiedzą: naszym udręczonym krajem targają dwie nieistniejące grupy – stronnictwo proniemieckie i prożydowsko-amerykańskie. A nad nimi (pod nimi?) z batem stoją tak samo nieistniejące Wojskowe Służby Informacyjne, zwane pieszczotliwe przez autora Starymi Kiejkutami. Tylko Ojczyzny żal. Nie wierzę, że istnieją czytelnicy nieznający stylu Michalkiewicza. A mimo wszystko przytoczę parę zdań, bo niektóre są godne upamiętnienia: (…) Bezpieczniacy mają do kurewstwa jakąś charakterologiczną predylekcję. W przeciwnym razie nie zostaliby bezpieczniakami – bo kurewstwo jest nie tylko charakterystyczną, ale integralną cechą tego zawodu, która z czasem schodzi do poziomu instynktów. Bezpieczniak gotów jest służyć, to znaczy nadstawić się każdemu, kto pozwoli mu umoczyć pysk w melasie, no a kurwa – tak samo. Toteż wrzeszcie doszło do tego, do czego w tej sytuacji dojść musiało – że Wojskowe Służby Informacyjne, które na zlecenie zagranicznych central wywiadowczych…

Opowieść o rozpaczliwej miłości
Przeczytane / 16/12/2018

„The tattooist of Auschwitz” australijskiej autorki Heather Morris zgarnęła mnóstwo prestiżowych nagród. Całkowicie słusznie. Opowieść o obozowym życiu Lale Sokolova i miłości, która pozwoliła przetrwać piekło zasługuje na nagrody. A przede wszystkim zasługuje na uważną lekturę i częste przypominanie sobie w chwilach złości na świat. Nasze problemy widziane z odpowiedniej perspektywy znikają w oka mgnieniu… Lale był słowackim Żydem. Po wkroczeniu Niemców nie było tam wiadomo, z czym się to wiąże. Młody, dwudziestokilkuletni, bardzo elegancki młodzieniec miał przed sobą karierę i cały świat. Zdecydował się samodzielnie zgłosić na wezwanie Niemców. Trafił do Auschwitz. Z uwagi na znajomość kilku języków, dość szybko został tatuażystą – to on tatuował numery nowoprzybyłym do obozu więźniom. To on wytatuował numer dziewczynie, która mimo okoliczności ukradła mu serce. Gita była także Żydówką. Oboje byli skazani na pewną śmierć, bez żadnej nadziei – a jednak Lale obiecał, że przeżyją ten koszmar i założą rodzinę. Miłość w cieniu krematoryjnych kominów nie miała prawa się udać. Lale robił wszystko, kupował jedzenie za biżuterię i waluty kradzione w Kanadzie, umiejętnie schodził z drogi tym, którzy mogli bez żadnego powodu go zastrzelić. Udało się. Doczekali wyzwolenia. Odnaleźli się tuż po wojnie. Pobrali się. Nie jest to książka o wartości historycznej…

Igłą między oczy!

Z koperty wypadła książka. Nie znałem człowieka, myślałem chwilę, że to fejk. Krzysztof Koziołek. „Nie pozwól mi umrzeć”. Nie spojrzałem na załączony list, nie czytałem obwoluty. Jak pies Pawłowa zabrałem do domu przeczytałem pierwszych kilka stron zanim nalałem sobie wina i rozsiadłem się wygodnie. Napisałem do autora następnego dnia krótki mail zaczynający się mniej więcej w ten sposób: „Nie Pana szlag trafi! Zabrał mi Pan cały wieczór i na pewno się na tym nie skończy!”. Teoretycznie koncept na sukces tej powieści jest banalnie prosty: chwytliwy, kontrowersyjny temat, nieco przerysowani bohaterowie, wartka akcja, telegraficzny język i Top Ten w księgarniach. Czyli mamy kwestię szczepień, ludzkie dramaty, zdesperowanych poszukiwaczy Prawdy i Dobra, strzelaniny, trochę golizny, teorię spiskową. Banalnie proste? Tylko w teorii. W praktyce nie jest ze mną tak łatwo. Połknąłem całego Cobena, Larssona, całą Gerritsen i tabuny pomniejszych zdobywców Top Ten. Temat szczepień znam na wylot. Żadna ściema nie przejdzie – i powiem szczerze, „Nie pozwól mi umrzeć” niesamowicie pozytywnie mnie zaskoczyło. Jak to w polskich wydawnictwach, jest parę literówek. Jak to u polskiego autora: jest momentami pójście na skróty (nazwiska bohaterów!). Ale nie zmienia to faktu, że Koziołek trafia na listę moich ulubionych autorów, a ta powieść na regał z…

Opowieści o rozpaczy i prawdzie
Przeczytane / 24/11/2018

Uwielbiam Bukowskiego od kiedy przeczytałem pierwsze zdanie jakiejś jego powieści, to była chyba „Szmira”, dawno dawno temu. Bukowski jest jak „Dzień świra” – najpierw wydaje ci się, że to komedia, a chwilę później widzisz podszyty nerwowym śmiechem ciężki dramat o ludzkiej kondycji. Taki jest Charles Bukowski i taki jest zbiór opowiadań „Na południe od nigdzie. Zapiski żywcem pogrzebanego”. Jak wszystkie opowieści Bukowskiego, także i w tych mamy ciągłą mieszankę rozpaczliwego picia, histerycznego seksu, bezsensownej przemocy. Ale to tylko kurtyna, za nią jest skryty człowiek, którego świat żywcem pogrzebał. Człowiek, który nie tyle nie umie, co nie ma najmniejszej ochoty respektować reguł rządzących społecznością. Szuka Absolutu mając świadomość, że go nie znajdzie. Więc pije, wdaje się w bójki, szuka ukojenia w seksie. Następnego wieczoru siedziałem w barze między kobietą z jakąś szmatą na głowie a kobietą bez szmaty na głowie. Był to bar jak inne, nudny, niedoskonały, przesiąknięty rozpaczą i okrucieństwem, gówniany, biedny, a w męskim kiblu śmierdziało tak, że chciało się rzygać, i nie można się tam było wysrać, a co najwyżej wysikać, z trudem powstrzymując wymioty, odwracając głowę, szukając światła, modląc się, by żołądek wytrzymał jeszcze jeden wieczór. Siedziałem tam jakieś trzy godziny, pijąc i stawiając drinki tej bez…

Mamroczenie o Bejrucie
Przeczytane / 23/11/2018

Przyznam, że nie przepadam za tego typu pisaniem: uwielbiam soczysty reportaż, lubię porządną analizę historyczną, polityczną, jakąkolwiek. Czasem mam apetyt na autobiografię. Połączenie tych składników wydało się mimo wszystko nie tak straszne jak teoretycznie powinno. Da się to przeczytać w kilka godzin, może nawet i warto, ale na pewno nie jest to konieczne dla zrozumienia Bejrutu. Youssef Rakha jest egipskim dziennikarzem, który chciał zrozumieć Bejrut. Możemy prześledzić jego próby na kilkudziesięciu stronach „Bejrut jest gdzieś tam”. Wbrew temu co wydawca napisał na okładce, nie jest to „reporterska opowieść”, a bardziej jakiś introwertyczny, mocno fragmentaryczny strumień emocji wrażliwego redaktora pomieszany z twardymi faktami historycznymi. Osią opowieści miało być równolegle poczucie dramatycznej pustki tuż po koszmarnej wojnie domowej w Libanie i… wahania libido narratora. Czy to dobre połączenie? Każdy musi sam ocenić, dla mnie to wyszło co najmniej bez sensu, żeby nie powiedzieć więcej. Kiedyś, dawno temu, jeszcze na studiach wymyśliłem taki termin literacki: banalizm. Tutaj pasuje jak ulał. Natłok arabskich nazwisk, nazw, dat, tytułów przytłacza, ale nie oczarowuje – po prostu przytłacza. Jak głębokie są przemyślenia autora, niech świadczy taki, wybrany naprawdę przypadkowo, fragment: Zalewa mnie prawdziwy smutek na myśl o tym, jak drogie jest życie w Bejrucie – zwykła taksówka…

Rewolucja (?) w medycynie
Przeczytane / 18/11/2018

Medycyna stylu życia porwała amerykańską śmietankę lekarsko-medialną. Na nasz grunt próbuje ją zaszczepić minister Pinkas. Kluczowym narzędziem, a przy tym pionierską publikacją, jest „Medycyna stylu życia” pod redakcją naukową Daniela Śliża i Artura Mamcarza, w gronie autorów znajdziemy same solidnie poukładane w polskiej medycynie persony. Czy jednak warto wydać te skromne sto parę złotych? Nie wiem… Dla Amerykanów to faktycznie może być odkrywcze, że za zdrowie odpowiadają nie tylko leki, ale my to mamy we krwi, nam nie trzeba tłumaczyć, jak ważne jest zdrowe jedzenie, ruch, zioła. Tylko czy na pewno? Książka ma bardzo logiczną strukturę. Oczywiście, że się nie dało wyczerpać wszystkich tematów na pięciuset stronach, ale jeśli chodzi o zasygnalizowanie problemów – jak najbardziej. Mamy więc rozdziały poświęcone aktywności fizycznej, odżywianiu, uzależnieniom, czynnikom środowiskowym, psychice człowieka, zdrowiu seksualnemu, starzeniu się, zdrowiu dziecka. Naprawdę to chyba pierwsza tak kompleksowa próba spojrzenia na zdrowie człowieka w wykonaniu polskich badaczy. Chwała autorom, chwała wydawnictwu. W oczekiwaniu na solidniejsze opracowanie mamy w rękach coś, co jest już podstawą do rozmowy o zmianie myślenia lekarzy, twórców prawa, urzędników, ale i nas samych o naszym zdrowiu.