0
6.3/10
Wizjoner bez kręgosłupa
Przeczytane / 29/11/2015

Lichy, ale skuteczny kombinator, mistrz dworskich gierek. Wyjątkowy wizjoner. Szef hitlerowskiego wywiadu, który uniknął szafotu w Norymbergii. Walter Schellenberg. Lubię wspomnienia, zwłaszcza ludzi, którzy naprawdę mają co wspominać. Schellenberg miał o czym opowiadać. A mimo to jego „Wspomnienia” to trzysta stron bełkotu, którego chyba jedynym zadaniem było ochronić jego własną szyję przed stryczkiem. Jego wizja wojny, w której niemieckie karetki we wrześniu 39 odwożą do szpitali niemieckich i polskich (!) żołnierzy jest wzruszająco naiwna. Podobnie jego charakterystyka najwyższych faszystowskich dygnitarzy, których w zdecydowanej większości uważa za idiotów. Mimo wszystko lektura „Wspomnień” nie jest totalną stratą czasu. Jest tam arcyciekawy wątek, kiedy już w obliczu upadku III Rzeszy Schellenberg rozważa z Himmlerem kształt przyszłej Europy. Może ja jestem przewrażliwiony, może szukam sensu tam, gdzie go nie ma, ale cholernie mi to coś przypomina. Reichsfuhrerze – rzekłem. Nie myślmy teraz o tarciach, jakie się może i wytworzą w przyszłości. Zastanówmy się przede wszystkim nad tym, jak usunąć obecne napięcia, które przeszkadzają w utworzeniu nowej Europy. To zaś oznacza, że musimy znaleźć jakąś podstawę kompromisowego rozwiązania, aby zakończyć tę wojnę. Himmler przeskoczył znów na mapie do Polski i powiedział: Ale Polacy będą musieli dla nas pracować? Odparłem: Musimy stworzyć taką sytuację, aby wszyscy…

0
9.7/10
Świat jest płaski, a my pukamy od dołu

„The World is Flat” Thomasa L. Friedmana to pozycja absolutnie obowiązkowa, nie tylko dlatego, że to jeden z najlepszych dziennikarzy świata. Facet po prostu dzięki temu, że ma pozycję jaką ma, rozmawiał z najważniejszymi ludźmi tworzącymi dzisiaj globalną wioskę. Rozmawiał też z ludźmi, którzy faktycznie ją tworzą. Warto spojrzeć na jego widzenie świata.

0
9.7/10
Monumentalna, acz lekka przygoda na wakacje

Przyznam się od razu: jak zobaczyłem prawie tysiąc stron opowieści o jakiejś kompletnie niszowej rewolucji w XVII-wiecznym włoskim mieście, to chciałem odłożyć, nie dotykać, udawać że nie leży na stosiku „do przeczytania”. Tym bardziej, że nazwisko Maciej Hen nie mówiło mi nic. Trochę zachęcała seria „archipelagi”, ale na miły Bóg: tysiąc stron?! A teraz, kiedy losy Fortunata – dziennikarza i prawdziwego wolnego ducha renesansowej Italii dobiegły końca, czegoś mi brakuje. „Solfatara” jest powieścią, jakich nie lubię. Naprawdę. To powieść historyczna, która stawia nacisk na realia, detale, jest osadzona w czasie i miejscu, które jest mi zupełnie obce. Jeśli robi to np. Kate Moss, czyli kryje się za tym jakaś naprawdę solidna intryga, jakiś spisek, tajemnica trzymająca za gardło do ostatniej strony, to trudno, przeżyję te wszystkie mozolne opisy i sztuczny język. A mimo że Maciej Hen nie ma tak naprawdę na powieść żadnego pomysłu, napisał tomisko które przeczytałem z ogromną przyjemnością, choć bez ekscytacji. Dziwne? Ano nie aż tak dziwne, bo „Solfatara” jest po prostu napisana tak dobrze, że na niespotykanym dzisiaj w polskiej literaturze poziomie. Dbałość od detale historyczne i językowe, perfekcyjna dyscyplina narracyjna, świetne dialogi, panowanie nad strukturą powieści – to wszystko z powodzeniem zastępuje błyskotliwy koncept, którego…

0
6/10
Czerwona zaraza z intelektualnym zadziorem
Przeczytane / 09/07/2015

Zbigniew Załuski nie był zwykłym komuszkiem. Był komuszkiem niepokornym, oczywiście na miarę swoich możliwości i cierpliwości tych, dzięki którym trafił na czerwony piedestał. „Drogi do pewności” to wydany pośmiertnie zbiór kilku tekstów, jakbyśmy to dzisiaj nazwali historiozoficznych. Nie spodziewajmy się jednak taniego, leninowsko-stalinowskiego zbioru zaklęć. To dobrze, na swój sposób logicznie napisane wywody osadzone w czerwonym niczym samo piekło kulcie komunizmu. Narodowego komunizmu, bo i taki odcień co jakiś czas przybierała propaganda strasznych czasów. Dzisiejszego, zwłaszcza nieoczytanego w ówczesnej literaturze propagandowej czytelnika może dziwić tutaj wszystko. Jak to możliwe, że na początku lat 70. autora, Polaka (?!) szczerze boli wygrana przez Polskę wojna z bolszewikami? Wojna to może za dużo powiedziane, bo zdaniem Załuskiego była to „zbrojna pomoc rewolucyjnego państwa rosyjskiego”, która niestety „nie wzmocniła, lecz osłabiła siły rewolucji w Polsce”. Straszna sprawa. Autor jako nastolatek był żołnierzem, trzeba przyznać, że bardzo odważnym, ale po wojnie dostał czerwonego rozumu. Zresztą już może i wcześniej. Jako czternastolatek został zesłany do Kazachstanu. Trzy lata później był już żołnierzem 1 Korpusu Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR. Ramię w ramię z bolszewikami doszedł aż do Berlina. Czy po drodze przestał być Polakiem, a stał się polskim bolszewikiem? Nie wiem. Po wojnie został w armii,…

0
8.3/10
Zimowe opowieści
Przeczytane / 03/07/2015

„The Winter Ghosts” to kolejna opowieść Kate Mosse osadzona w południowej, górzystej Francji i nawiązująca do czasów katarskiego holokaustu. Po „Labiryncie” nastawiałem się następną epicką historię, a kiedy wziąłem do ręki niepozorną książeczkę, już wiedziałem, że to tylko przystawka. Ale jaka pyszna! Faktycznie, „Zimowe zjawy” – bo pod takim tytułem ukazało się to po polsku – najpierw były opowiadaniem pod tytułem „The Cave”. Nie jestem fanem przerabiania, zwiększania objętości i dodawania wątków tylko po to, żeby coś mogło wyjść z samodzielną okładką i przynieść parę groszy autorowi i wydawnictwu. Tym razem jednak zrobiłbym wyjątek, ale tylko dlatego, że lubię mamrotanie pani Mosse. Frederick Watson szuka ukojenia po stracie brata, który nie wrócił z Wielkiej Wojny. Prawdopodobnie zginął, ale jak wielu żołnierzy podczas każdej wojny, oficjalnie został „zaginiony w akcji”, a ciała nie znaleziono. Freddiego poznajemy, kiedy przychodzi do małego antykwariatu z zabytkowym rękopisem i prosi o tłumaczenie. Zanim antykwariusz się do tego zabierze, Freddy opowiada mu swoją historię. Jadąc zimą 1928 roku peryferiami południowej Francji podczas burzy wypada z drogi. Słyszy dziwne głosy. Wydaje mu się, że to majaki, efekt szoku powypadkowego. Dociera wreszcie do małej mieściny Nulle, gdzie zostaje zaproszony na tajemnicze, rytualne święto, w którym biorą udział wszyscy…

0
10/10
Podróż z buntownikiem

„Historie autorytetu wobec kultury i edukacji” Lecha Witkowskiego to nie jest przeciętna książka z pogranicza filozofii, socjologii, pedagogiki. Nie tylko ze względu na objętość: ale z ręką na sercu, to 800 stron prawdziwej uczty dla każdego, kto lubi niepokorne umysły ubrane w tak rzadko dzisiaj spotykaną kunsztowną polszczyznę. Książki naukowe, a takie w zdecydowanej większości produkują profesorowie, są generalnie zarówno użyźniające naukową glebę, jak i koszmarnie nudne dla czytelnika spoza grona wzajemnie się cytujących pracowników uczelnianych. To nie jest polska skaza – tak się dzieje na całym świecie. Jeśli ktoś napisze książkę, która dociera do umysłów bardziej otwartych niż akademickie, staje się gwiazdą. Taką gwiazdą już jest prof. Lech Witkowski, a „Historią autorytetu” tylko umocnił swoją pozycję na firmamencie. Autorytet w ogóle jest (czy raczej do czasu wydania tej książki BYŁ) zaniedbanym terminem i zjawiskiem. Nie za bardzo było wiadomo kto miałby się nim zająć: pedeutologia? psychologia? socjologia? filozofia? Całe szczęście, że pochylił się nad nim prof. Witkowski, bo dzięki temu dostaliśmy do rąk dzieło, które wykracza poza partykularne ramy jednostkowych nauk. Jednak nie wartość naukowa – choć jest nie do przecenienia – a język, jakim posługuje się autor, sprawia, że „Historia autorytetu” trafia do mojej listy najważniejszych książek XXI…

0
8/10
Obrazkowe „must read”
Przeczytane / 24/06/2015

„90 najważniejszych książek dla ludzi, którzy nie mają czasu czytać” Henrika Lange to rzecz, która miała być zarówno śmieszna, jak i – mam nadzieję – zachęcająca do lektury opisywanych tytułów. Tak się chyba jednak nie da. Choć przyjemność sprawiła mi sporą. „Wystarczy pół godziny w autobusie i kanon literatury powszechnej masz w małym palcu :-)” – zachęca okładka i prawie ma rację. Faktycznie, lektura tego komiksu – każda powieść jest omawiana w trzech obrazkach – wystarczyła na dwa posiedzenia w wannie. Inna rzecz, czy kanonem literatury powszechnej są takie monumenty pisarskie jak „Rambo” czy „Kobieca Agencja Detektywistyczna nr 1”? To chyba po prostu były książki, które autor akurat miał w swoim księgozbiorze. Z drugiej strony, przyjemnie  mnie zaskoczyła obecność np. „Faktotum” i „Odysei kosmicznej 2001”. A wiesz, co mi się naprawdę podobało? To że każdy opis to spoiler, a ja zwykle nie pamiętam z zakończeń. Serio, jak się kończy „Frankenstein” pamiętam, bo czytałem relatywnie niedawno, ale jak się kończy „Lolita”, „Paragraf 22”, „Proces”? Dzięki tej książce sobie przypomniałem. Poziom humoru Langego jest specyficzny. Nie powiem, że obsceniczny, żenujący, bulwersujący czy zerowy. Specyficzny. W dużej dawce na pewno nudzi i wreszcie męczy. W małych dawkach może być nie porywający, ale przyjemny….

0
9/10
Recepta na dobre życie
Przeczytane / 07/06/2015

„Białe małżeństwa” i feminizm to nie są wymysły naszych czasów. Sto lat temu holenderski ginekolog, dyrektor kliniki ginekologicznej w Haarlem doktor Th. H. Van de Velde na poważnie zajął się tematem. Wnioski były oczywiste już wówczas: bez zdrowego, zaangażowanego, radosnego seksu małżeństwo staje się fikcją i prędzej czy później zakończy się albo piekłem, albo rozwodem. „Zniechęcenie w małżeństwie. Jego powstawanie i zwalczanie” ukazało się pierwszy raz w Polsce w 1936 roku. Piszę „pierwszy raz”, bo mam akurat to wydanie i nie orientuję się, czy były potem jakieś wznowienia. Nie jestem fachowcem w temacie, nie wiem czy podobne książki są dostępne na polskim rynku, ale tak zdrowego podejścia dawno nie spotkałem 🙂 Trudno jest streścić tę liczącą ponad trzysta stron książkę. Jedno widać wyraźnie: Van de Velde zdecydowanie wyszedł poza swoją branżę, nie zapominając, że jest ona w tym wszystkim kluczowa. Aby szczęście w małżeństwie utrzymać, trzeba dążyć nietylko do wzmocnienia tej siły, która małżonków ku sobie przyciąga ale – przez jasne zdanie sobie sprawy z niebezpieczeństwa – do zwalczania sił odpychających, które szczęściu małżeńskiemu zagrażają. Temu celowi służyć ma ta książka. I służy. Autor twierdzi, skądinąd logicznie, że małżeństwu zagraża przede wszystkim niechęć: zarówno ta duchowa, intelektualna, czy jak ją…

0
9.3/10
Pytania o ludzką dumę
Przeczytane / 07/06/2015

Taką fantastykę lubię. Trudno nawet powiedzieć, że jest to science fiction, bo tej nauki za dużo u Silverberga nie znajdziemy. Jest za to opowieść o tożsamości, sumieniu, szacunku. „W dół, do ziemi” Roberta Silverberga czytam dość regularnie, co jakieś pięć lat wpada mi w ręce i nie pozwala myśleć o czymś innym. To krótka, bardzo eteryczna opowieść o byłym zarządcy planety Belzegor, który po jej zwrocie tubylcom wrócił na Ziemię. Gundersen ma jednak koszmarne wyrzuty sumienia. Autochtony – przypominające ziemskie słonie inteligentne stworzenia – mają tajemniczy rytuał zwany ponownym narodzeniem. Nikt nie wie, co on naprawdę znaczy i jak przebiega. Wiadomo tylko, że jest to najświętsze wydarzenie w życiu każdego nildora, jak nazywają się tubylcy. Pewnego dnia, kiedy ryzyko powodzi było ogromne, Gundersen zmusił bronią kilku nildorów pielgrzymujących do miejsca, gdzie odbywają się ponowne narodziny, do pracy przy zaporze. Tym samym odebrał im możliwość wzięcia udziału w rytuale. Kolejny raz będą mogli pielgrzymować za kilka lat, albo już nigdy. Wtedy Gundersen nie przejął się za bardzo ich losem. Teraz poczuł, że musi polecieć jeszcze raz. Zmierzyć się z własnym grzechem, z własną tożsamością. Wyprawa będzie prawdziwą pielgrzymką do zrozumienia. Nildory pozwalały, byśmy je wykorzystywali, Bóg jeden wie dlaczego. Myślę, że…

0
10/10
Starszy, lepszy spleen
Przeczytane / 03/06/2015

Można go kochać, albo nie, ale facet otworzył powieści kryminalnej tylne drzwi. Pokazał brud, dekadencję i rozpacz otulone szalem cynizmu, humoru i mistrzowskich dialogów. Do „Żegnaj, laleczko” Raymonda Chandlera wracam regularnie i nic nie zapowiada, żeby ta fascynacja miała się kiedyś skończyć. Jest jeszcze ktoś, to nie zna Chandlera? Nie jest to pupilek dzisiejszych wydawnictw, to prawda, ale mimo wszystko nie tylko dla wielbicieli kryminałów to postać absolutnie kultowa. Tak, wiem co to słowo znaczy. Chandler jest kimś, kto nie oglądając się na konwenanse, konwencje i standardy stworzył coś, co fascynuje, a niewielu potrafi i chce penetrować. Mówię o pisarzach, bo czytelnicy to chłoną niczym Marlow whisky. Takt, językowa wirtuozeria, warsztatowa doskonałość, finezja i zbyt dosadne, choć dzięki temu prawdziwe rozczarowanie światem sprawiają, że stawiam Chandlera na półce z arcydziełami XX-wiecznej literatury. Nie żartuję, to jest proza, która więcej opowiada o pierwszej połowie ubiegłego wieku niż może się wydawać. Znam tylko dwóch pisarzy z tej ligi, których mogę otworzyć gdziekolwiek i znajdę „cytat masakrę”. Zakład? Otwieram! Próbowałem krzyczeć, zupełnie bez celu. Oddech tłukł mi się w gardle i nie mógł się wydostać. Indianin rzucił mnie na bok, a kiedy upadłem, wziął mnie w nożyce. Potem w beczkę. Jego ręce przesunęły…