Pani doktor pisze bestsellery
Przeczytane / 16/03/2014

Pani doktor zaczęła od harlekinów, skończyła na milionach sprzedawanych powieści nazywanych przez krytykę i wydawców thrillerami medycznymi. Faktycznie Tess Gerritsen, przynajmniej na podstawie „Bloodstream”, pisze oryginalne mieszanki romansowo-kryminalno-sensacyjno-medyczne. Wiem, to brzmi kiepsko – ale naprawdę świetnie się czyta. Idę dalej ścieżką bestsellerów. Gerritsen można kupić w 40 krajach świata i zrobiło to ponad 25 milionów czytelników. Biorąc „Bloodstream” do ręki nie za bardzo wiedziałem czego się spodziewać. Okładka poinformowała mnie, że to azjatyckiego pochodzenia amerykańska internistka, która rzuciła leczenie ludzi na rzecz zarabiania milionów dolarów z pisania thrillerów medycznych. Spodziewałem się trudnej językowo, wyrafinowanej tematycznie i zdyscyplinowanej językowo przygody. Zawiodłem się, ale nie żałuję. „Bloodstream” to opowieść o pani doktor, wdowie, która z nastoletnim synem uciekła z Bostonu do małego miasteczka. Jesteśmy tam świadkami erupcji przemocy, zwłaszcza wśród najmłodszych mieszkańców. W szkole uczeń wyciąga broń i zabija nauczyciela, na przerwach toczą się wciąż bijatyki, ginie coraz więcej osób. Identyczna sytuacja miała miejsce 52 lata wcześniej. Pani doktor odkrywa pewne podobieństwa i dochodzi do wniosku, że młodzi ludzie nie są winni swoich agresywnych zachowań. Podejrzewa, że są po prostu zakażeni jakimś wirusem, najprawdopodobniej atakującym kąpiących się w pobliskim jeziorze nastolatków.   Zapowiada się ciekawie? Średnio. A mimo to powieść czyta się…

Mistrzostwo świata. Promocyjne
Przeczytane / 06/03/2014

Trylogia, której pierwszą częścią jest „Sanctus”, to dzisiaj światowy hit. Simon Toyne napisał thiller, który został wydany w ponad 40 krajach i przetłumaczony na 27 języków. Problem w tym, że to zwyczajny gniot, choć niesamowicie opakowany. Przyznaję od razu: po lekturze „Sanctusa” raczej niechętnie wezmę do ręki kolejne części trylogii. Bałbym się okrutnie mojego paskudnego charakteru, który nie pozwala mi odkładać książek przed przeczytaniem ostatniej strony. A „Sanctus” to było blisko pół tysiąca naprawdę męczących stron. Opowieść Toyne’a to książka napisana według przepisu starego jak amerykańskie bestsellery bazujące na wciąż nieustającej modzie na thillery. W tureckim, starożytnym mieście Ruin mieści się Cytadela – równie wiekowa świątynia wykuta w litej skale. Posiadający autonomię zakon opiekuje się tajemniczym Sakramentem. Spekuluje się, że to Święty Gral, autentyczny krzyż na którym skonał Jezus albo jeszcze coś innego. Fakty są jednak takie, że świątynia jest dużo starsza niż dwa tysiące lat, więc i artefakt musi być sprzed czasów Chrystusa. Opowieść zaczyna się mocnym akcentem: ze szczytu świątyni w widowiskowy sposób rzuca się mnich. Policjant badający sprawę od razu wie, że ma do czynienia nie tyle z samobójstwem, co ze specyficznym komunikatem. Oprócz przedziwnych blizn układających się w logiczne wzory pokazujące, że był Sancti – jednym…

Spiski obnażone, czyli tajemnicą jest Dorsz
Przeczytane / 21/02/2014

W muzeum znaleziono zamordowanego kustosza, który zajmował się tropieniem najtajniejszej z tajnych organizacji pod nazwą Conspiratus Opi Dei. W skrócie COD. Nie został zamordowany w „zwykły” sposób. Zabito go zamykając mu gardło prawie metrowym… dorszem. Dorsz to po angielsku cod. Witajcie w opowieści pod tytułem „The Va Dinci cod”. A.R.R.R. Roberts to pseudonim brytyjskiego pisarza specjalizującego się w parodiach. Jego wersja „Kodu Da Vinci” zdaje się być genialną odtrutką na nadęte powieści demaskujące spiskową naturę dziejów. Mamy więc doktora Roberta Donglana, naukowca specjalizującego się szyfrach i byciu prawdziwą fajtłapą, seksowną nieznajomą Sophie, tajemniczego i sędziwego księdza, fałszywego policjanta. Są strzelaniny, pogonie, ucieczki, zwroty akcji, błyskotliwe dialogi. Plus oczywiście mamy tajemnicę, która może wyjaśnić wszystko, całą historię ludzkości. Oczywiście jest tym koncepcie fundament, solidny: pierwsze zdania Pisma Świętego. Wynika z nich, że zanim Bóg zaczął stwarzać cokolwiek, istniała woda. Autor prowadzi ten koncept to absurdu, którego nie zdradzę, żeby nie zniszczyć przyjemności z lektury, ale powiem tylko, że kluczem są dorsze. Czy raczej Dorsze 😉 Uwielbiam takie powieści. Powiastki w sumie, bo książkę połknąłem w jeden wieczór. Niesamowita zabawa językiem, konwencją – autor nie daje czytelnikowi możliwości odłożenia książki choćby na parę minut. Gdzieś nad wszystkim unosi się nieśmiertelny duch Monty…

Scarpetta, Kay Scarpetta
Przeczytane / 20/02/2014

Sądziłem, że niewiele mnie może zdziwić. Znałem nazwisko autorki – Patricia Cornwell dostała mnóstwo nagród, sprzedała na całym świecie ponad 100 milionów książek. Nie pomyliłem się: STO MILIONÓW. No to jak się natrafiła okazja postanowiłem zobaczyć jak to się robi na przykładzie sztandarowej powieści z najbardziej popularnego cyklu o pani doktor od trupów. Kryminał zaczyna się od mocnego uderzenia. W Nowym Jorku znaleziono zamordowaną kobietę, policja przesłuchuje jej chłopaka, którego podejrzewa się o zbrodnię. Niby nic ciekawego, ale – zarówno ofiara jak i podejrzany to karły, a morderstwo było poprzedzone dość brutalnym seksem, którego amatorką była zabita kobieta. Doktor Scarpetta nie daje się przekonać policjantom i ufa swojej intuicji. A ta jej mówi, że Oscar – karzeł, który jest pewny, iż sam jest ofiarą rządowego eksperymentu polegającego na kradzieży umysłu – nie zabił swojej dziewczyny. Do tego najpopularniejszy blog – Gotham Gotcha – opublikował właśnie informację na temat doktor Scarpetty. Jak pisze tajemniczy bloger (blogerka? to się okaże) znana z licznych występów w amerykańskiej telewizji CNN Scarpetta sama była ofiarą traumatycznego wydarzenia z jej chłopakiem w roli głównej. Chłopakiem, który akurat jest nowojorskim policjantem pracującym nad sprawą morderstwa karlicy. Grubo? Mogło być grubo, ale wyszło nudnie. Nie wiem jakim cudem…

Strzelanina w cieniu Watykańskich tajemnic
Przeczytane / 29/01/2014

Wciąż nie mogę się wygrzebać z fascynującej podróży po kiepskich bestsellerach. Tym razem padło na Jamesa Beckera i jego „The lost testament”. W Kairze podczas wyburzania, w piwnicznym sejfie robotnicy znajdują tajemniczy manuskrypt. Okazuje się, że można go odczytać wyłącznie przy użyciu najnowszej techniki – ultrafioletu i zaawansowanych komputerowo sztuczek. Zaczynają ginąć w brutalny sposób wszyscy, którzy mieli jakikolwiek kontakt z manuskryptem. Do akcji wkracza cudnej urody blondyna – historyczka z Wielkiej Brytanii i jej były mąż, obecnie bliski przyjaciel. Zbiegiem okoliczności jest on policjantem wyszkolonym w posługiwaniu się bronią i samochodem 🙂 Potem na biednego czytelnika czekają strzelaniny w Hiszpanii, Francji, Anglii, pościgi, bójki, hotelowe pokoje (bez „momentów”!) i co najgorsze smętne wywody na temat Watykanu i chrześcijaństwa w ogóle. A manuskrypt – oszczędzę przez litość czytania tych setek stron bełkotu – zawiera urzędową, sądową informację z początku naszej ery. Niejaki Józef skarży się w niej na rzymskiego łucznika o imieniu Pantera, że zgwałcił on jego żonę, Marię, wskutek czego jest ona brzemienna… Naprawdę jestem zdumiony, że coś takiego sprzedaje się w setkach tysięcy egzemplarzy…

Na dobitkę
Przeczytane / 23/01/2014

Może i Dan Brown to pisarz średniej marki wśród znawców literatury, trudno. Ja ostatnio z głową pełną własnego pisania, egzystencjalnych pytań i walki z poustawianymi przed laty przeze mnie samego wiatrakami, z największą przyjemnością oddaję się tej – nie ukrywam – nieco bezmyślnej rozrywce. Bo właściwie dlaczego książka miałaby zawsze być alternatywą dla malarstwa czy kolejnej analizy Wittgensteina? Może być po prostu zdecydowanie fajniejszą wersją patrzenia na jakiś klon kinomaniaka czy ciągnących się godzinami paplanin fejsbukowych. I wtedy ktoś taki jak Dan Brown wydaje się na miejscu. „Digital fortress” to szybka, atrakcyjna opowieść nie tylko dla domorosłych informatyków i kryptologów. Rzecz jest napisana tak prostym językiem, że wreszcie zrozumiałem jak mi się wydaje światowy fenomen Browna. To co wcześniej uważałem za dyletanctwo tłumaczy jest właśnie orężem, dzięki któremu książki Amerykanina kupiło już pewnie z 200 milionów ludzi na całym świecie. Trochę faktów (NSA, echelon, okruchy sieciowej kryptografii) zalane po brzeg talerza piękną kobietą, odważnym i mądrym profesorem, wyścigami, strzelaninami i happy endem. No jak to mogło się nie sprzedać? Musiało. „Zaginiony symbol” czytałem po polsku, z dużą mniejszą przyjemnością, choć… To przecież dokładnie ta sama opowieść, którą znajdujemy w każdej książce sygnowanej nazwiskiem Dana Browna. Tym razem profesor znów ratuje…

Kiepścizna Ziemkiewicza
Przeczytane / 01/01/2014

Szanuję Rafała Ziemkiewicza zarówno jako pisarza („Pieprzony los kataryniarza” na długo zmienił moje widzenie polskiej SF), jak i publicystę („Polactwo” było doskonałą diagnozą naszego status quo). Tym większe rozczarowanie przyniosła mi lektura „Żywiny”. „Żywina” miała być powieścią, jakiej polska literatura po Okrągłym Stole się nie doczekała. Powieścią o „kisielu”, w którym kazali i każą pływać Polakom. I trudno powiedzieć, że jest o czymś innym. Faktycznie opowieść o dziennikarzu z ogólnopolskiej gazety, który próbuje dociec prawdy na temat tajemniczego wypadku samochodowego i śmierci posła Samoobrony jest historią o prawdziwej Polsce. Tej, w której najniższy rangą urzędnik jest często panem życia i śmierci, a rzesze ludzi spoza układu służą wyłącznie do płacenia podatków. Tylko że można to było napisać jakoś inaczej, po prostu dobrze. A Ziemkiewicz napisał „Żywinę” w tak dramatycznie fatalnym stylu, że aż boli.

Czary mary w 170 milionach egzemplarzy
Przeczytane / 01/01/2014

Długo się broniłem przed zjawiskiem pod nazwą „Dan Brown”. Ale jak dotarła do mnie informacja, że sprzedał on już 170 milionów egzemplarzy swoich powieści, zmiękłem. To nie ciekawość czy zazdrość 😉 mną kierowały, tylko poczucie obowiązku. Po prostu Dan Brown zajął w ostatnich latach taką pozycję w kulturze, że zwyczajnie trzeba go znać. No to spróbowałem… Na pierwszy ogień poszedł „Kod Leonarda Da Vinci”. Niby wyrosłem już z Pana Samochodzika, ale bądźmy szczerzy: jeśli ktoś w młodości chłonął z wypiekami Nienackiego, to został zainfekowany na zawsze. Można się wypierać i zaklinać, ale dobrze napisana powieść o tajemnicach, przygodach, ucieczkach i skarbach zawsze wywoła ten sam znany z młodości rumieniec. Nic to, że autor obraża czytelnika traktując go momentami jak ostatniego idiotę – „to na pewno z myślą o amerykańskich odbiorcach” myślimy sobie ignorując nieprzyjemne sugestie Browna. A ten stosuje naprawdę proste sztuczki żeby nas przykuć do lektury. I chwała mu za to.

Filozofia żydowska
Przeczytane / 01/01/2014

O filozofii można pisać albo z pozycji historyka, albo krytyka mającego własny pogląd. Czy to nie dziwne i symboliczne, że jedyną – choć niezbyt obszerną – książką dostępną po polsku na temat filozofii żydowskiej jest tłumaczenie opracowania niemieckich badaczy? Małżeństwo niemieckich profesorów – Heinrich i Marie Simon – starało się przedstawić zjawisko filozofii żydowskiej od czasów najbardziej zamierzchłych. Trudności jakie napotyka tego typu opracowania są zawsze te same. Co to znaczy „fizolofia żydowska”? Czy każdy rabin rozważający Torę, Misznę lub po prostu piszący o Bogu jest filozofem? Czy za dzieło filozoficzne można uznać samą Torę? Myliłby się ten, kto chciałby znaleźć w „Filozofii żydowskiej” wyłącznie encyklopedyczne omówienia najważniejszych myślicieli tego nurtu. W przypadku Narodu Wybranego tego typu opracowanie nie mogłoby się sprawdzić. Tu trzeba było zarysować choćby szkicowo kontekst historyczny. Żydzi – bardziej niż np. Grecy – byli wciąż zmuszani przez okoliczności polityczno-społeczne do prowadzenia jeśli nie intelektualnej wojny, to co najmniej szorstkiego dialogu z filozofami innych nacji. Dramatyczna próba godzenia wiary w Jedynego Boga z dorobkiem choćby właśnie greckich filozofów przyrody niektórym myślicielom żydowskim zajął całe życie. Z jakim skutkiem? Jeśli obronili swój naród przed asymilacją kulturową na tyle, by przetrwał on do dzisiaj, to chyba byli skuteczni.  

Frankenstein
Przeczytane / 10/06/2013

Opowieść, którą zna każdy. Czytałem ją wcześniej, po polsku wiele lat temu. A teraz znów mnie wciągnęła. To zdecydowanie nie jest powieść do pobieżnej lektury. „Frankenstein or the modern Prometheus” to opowieść przede wszystkim o samotności i wiedzy. O ich granicach i o tym, jakie demony czekają na tych, którzy je przekroczą. Powieść przygnębiająca, ciemna, nie zostawiająca nadziei. A przez to genialna w swojej sile. Bez sensu jest pisać cokolwiek więcej na temat „Frankensteina”.