Małolata, która nas zmieniła
Przeczytane / 18/10/2012

Pamiętam, że w licealnych czasach lektura „Szklanego klosza” to była obowiązkowe przeżycie pewnego rodzaju osób. Nie wiem czym się wyróżnialiśmy, ale z całą pewnością było to coś z kategorii masochistycznego totemu. Sylwia Plath, The Cure, Bauhaus, Dead Can Dance. Jakiś parszywy kanon ludzi szukających czegoś na drugim końcu tęczy. Po naprawdę wielu latach wróciłem do „Szklanego klosza”. Zdarza mi się wziąć do ręki poezje Sylwii Plath, są naprawdę genialne, ale nie chciałem dotychczas zburzyć monumentu jedynej jej powieści. W mojej pamięci była to niesamowita podróż przez stany umysłu kogoś bardzo podobnego do mnie. Bałem się, że zastanę w tej książce coś banalnego. I zastałem. Depresja Plath jest banalna tak, jak być powinna. Tak jak jest naprawdę. Tutaj nie ma subtelnej gry emocji, nie obserwujemy „dlaczego” i „kiedy”. Po prostu: dziewczyna z prowincji nagle chwyta Pana Boga za nogi, jedzie do Nowego Jorku, miesza swoją łyżeczką w śmietance korony świata. Chce się złajdaczyć, ale jej nie wychodzi. Wraca do domu i… chce się zabić, ale wcale nie jest to związane z dotychczasowymi przeżyciami, które opowiedziała parę chwil temu. To zupełnie inna historia. Trafia do ekskluzywnego domu wariatów. „Jeżeli nerwica ma polegać na tym, że człowiek pragnie dwóch, zupełnie sprzecznych ze sobą…

Pośmiertny triumf komunistów i recepta na sukces
Przeczytane / 19/09/2012

Polscy komuniści jeszcze w XIX wieku mieli jasną wizję wymarzonego świata. Czytając ówczesnych twórców czerwonej ideologii ma się wrażenie, że są to dokumenty wytworzone w Parlamencie Europejskim dzisiejszych czasów. Edward Abramowski jest do dzisiaj jednym z najważniejszych myślicieli lewej strony polskiej polityki. Pisząc „Zasady programu Polskiej Robotniczej Socjalistycznej Partii pod zaborem rosyjskim” wyłożył m.in. komunistyczny program gospodarczy. Czytając go dzisiaj można oczy przecierać ze zdumienia: w Polsce AD 2012 został on wprowadzony w życie prawie całkowicie! Zobaczmy czego chcieli wówczas komuniści, co już osiągnęli, a czego możemy się niebawem spodziewać. Abramowski domagał się w imieniu Polskiej Robotniczej Socjalistycznej Partii: 8-godzinnego dnia pracy (jest!) minimum płacy (jest!) zakaz pracy dzieci do lat 14 (jest! nawet bardziej rygorystyczny) ograniczenie pracy kobiet w pewnych gałęziach produkcji (tutaj czerwony myśliciel nie przewidział aliansu z nieistniejącymi wówczas feministkami) zakaz pracy nocnej (poczekajmy…) odpoczynek bez przerwy 36-godzinny tygodniowy (jest!) zakaz wypłacania towarami (jest!) ubezpieczenie na starość i od kalectw (jest!) obowiązkowe przepisy higieny dla wszelkich miejsc pracy (jest!) inspekcja fabryczna wybierana przez samych robotników (związki zawodowe – są!) zastąpienie wszelkich pośredników w najmie przez giełdy pracy zostające pod zarządem robotników i utrzymywane kosztem zarządców miejskich (poczekajmy…) Jak widać, w zakresie gospodarczym żyjemy dzisiaj w państwie wyśnionym…

Ostatni bastion Barta Dawesa
Przeczytane / 11/08/2012

Stephen King nie bez powodu niektóre książki publikuje pod pseudonimami. Tak też zrobił z „Roadwork” – przetłumaczonym na język polski właśnie jako „Ostatni bastion Barta Dawesa„. A jako że miałem rozkosznie leniwy dzień, Junior zajmował się sobą, postanowiłem dzielnie przeczytać coś, co nie wymaga specjalnego skupienia. Niestety dla mojego snu, to nie jest wcale tak debilna powieść, jak mogłoby wynikać z opisu na okładce. Dawes nie może się pogodzić z tym, że rząd buduje autostradę, co skutkuje dla niego osobiście utratą domu i pracy. Mógłby rzecz jasna wziąć odszkodowanie i świetnie żyć, ale psuje mu się relacja z żoną, wspomina wciąż zmarłego na raka mózgu syna. Generalnie: jest mu w życiu źle, a receptą ma być broń palna i materiały wybuchowe. Plus bzykanko młodej autostopowiczki, która bardzo nalega. Obok tej nieco irytującej fabuły jest coś więcej. Stan lekkiego wariactwa i desperacji. Poczułem trochę wspólnego języka z Dawesem. Kiedy wszystko idzie źle, ma się ochotę na konkretne rozwiązania. Wówczas nie czeka się na wybory, nie prowadzi się korespondencji z urzędami, tylko kupuje granaty i solidne karabiny 🙂 Jeśli chodzi o pomysły na samobójstwo, to pomysł Barta Dawesa wcale nie był taki najgorszy 😉

Niemiecka jesień. Zapomniany gatunek, zapomniane tragedie
Przeczytane / 14/02/2012

Jesień 1946 roku była dla Niemców tragicznym okresem. Dla wszystkich Niemców. Rozpoznawalni naziści tracili życie w procesach, szeregowi hitlerowcy dostawali pokutę. Wszyscy cierpieli potworny głód, ziąb i złość. Głównie na samych hitlerowców, ale też na okupantów, którzy zbyt przeciągali – zdaniem niektórych – odbudowę Niemiec. Stig Dagerman był szwedzkim dziennikarzem, który przyjechał w drugiej połowie 46 roku do Niemiec, żeby napisać cykl reportaży. Dla młodszych czytelników informacja, że jest to najbardziej arystokratyczny gatunek dziennikarski jaki kiedykolwiek stworzyły media drukowane. Dzisiaj niestety w zaniku. Dagerman snuje swoją opowieść o niemieckiej jesieni 46 w sposób idealny. Bez żadnych tez, założeń, wytycznych – po prostu, przyjechał do kraju bestialskich zwierząt, które zgotowały całemu światu kilka lat piekła, z piecami krematoryjnymi włącznie. Mimo to przyjechał do kraju, w którym zobaczył to, co tam z pewnością naprawdę było. Zwykłych ludzi. Głodnych, zmarzniętych ludzi. Szlachetnych antyhitlerowców, którzy musieli się ukrywać ze swoimi poglądami, którzy – jak mówi jeden z bohaterów – żyli dwanaście lat z jedną nogą w obozie koncentracyjnym, ale też sukinsynów, którzy trzy, cztery lata wcześniej wieszali w pobliskim lesie dezerterujących dzieciaków z Volkssturmu. Znając ludzką naturę, można uwierzyć, że tym ostatnim żyło się w okupowanych Niemczech nieco lepiej, niż bohaterom. Zwykle tak bywa….

Piwo, Niemcy i królowie, czyli ciekawostki na marginesie
Przeczytane / 10/02/2012

Zawsze jak mi się zdarzy mędrkować na jakiś temat, to niedługo później trafia mi do rąk  książka, po której żałuję, że się wcześniej w ogóle odzywałem. Ostatnio taką książką była praca „Bydgoszcz – Bromberg w 70 rocznicę 1939-2009” (Z. Kaczmarek, W. Kałdowski, W. Sobecki). Oczywiście, można ze mnie drwić, że nie znałem tej pozycji, ale… gdyby nie przypadek, to wciąż bym jej nie znał, choć leżała u mnie na półce praktycznie od kiedy została wydana. Kompletnie nie „pociąga” mnie rzekoma tajemnica wokół tzw. „Krwawej Niedzieli”. Z dotychczasowych lektur, ale i rozmów ze świadkami, wynika mi niezbicie, że nie ma o czym już dłużej dyskutować. Chory umysł Goebbelsa wykoncypował plan, a pełni wiary idioci ze swastykami na rękawach wykonali, przy słabo lub wcale nie ukrywanym aplauzie bydgoskich Niemców. Koniec. Kropka. Nie było w atmosferze paniki i zbliżającego się frontu żadnego sensu atakowanie bezbronnych sąsiadów. To oczywiste. Książka jednak zaskoczyła mnie, bo składa się z dwóch części – jedna faktycznie traktuje o „Krwawej Niedzieli”, ale druga szerzej, o stosunkach polsko-niemieckich w Bydgoszczy od czasów założenia miasta. I to był dla mnie raj odkrywania nieznanego. No bo przyznać się, kto wiedział, że 19 kwietnia 1346 roku król Kazimierz Wielki udzielił prawo założenia miasta…

Słownik zabójców, czyli jak spaprać robotę po francusku
Przeczytane / 31/01/2012

Leżał na półce od dawna. Bardzo dawna, bo to wydanie z pierwszej połowy lat 90. Czasem sięgałem korzystając z tej książki jak z prawdziwego słownika, czyli wyszukując jakieś hasło i odkładając z powrotem na regał. Teraz wpadłem na pomysł, żeby przeczytać „Słownik zabójców” metodycznie. Od początku do końca. I zawiodłem się na całej linii. Tak po łebkach, powierzchownie potraktowanego tematu jeszcze nie widziałem. Rozumiem oczywiście, że każda z opisanych postaci domaga się osobnej książki. Trudno na dwóch stronach napisać kim był Kain, czy Al Capone, ale na miły Bóg, żeby spłycić historię Bonnie i Clyde’a do parunastu zdań pisanych dla nastolatek? Albo w haśle poświęconym Charlesowi Mansonowi wnikać w dywagacje, na ile był odpowiedzialny za mord rodziny Labianca? W dodatku nie wiadomo z jakiego powodu, po hasłach ułożonych alfabetycznie opisujących najsłynniejszych (ale też najbardziej toponimicznych lub po prostu medialnych) zabójców, znalazł się ni z tego ni z owego dział poświęcony zbrodniom idealnym. Na dosłownie kilku stronach znajdujemy lakoniczne, krótkie opisy zbrodni, których autorzy nie zostali dotychczas wykryci. Po co? Albo to powinno stać się przyczynkiem do zupełnie odrębnej książki, albo autor zwyczajnie dał do publikacji wszystko co znalazł w szufladzie niespecjalnie wnikając w spójność planowanej książki. Nie, to nie jest…

Rywale z podwórka – Andrzej Soysal
Przeczytane / 31/01/2012

To powieść autobiograficzna, koloryzowana oczywiście – bo zaczyna się w okolicach Makowa i Babiej Góry podczas okupacji niemieckiej, kiedy autor i główny bohater ma zaledwie kilka lat. Poznajemy więc najpierw brutalność hitlerowskich rządów na zapadłej góralskiej prowincji. Morderstwo ostatniego we wsi żyda, ukrywanie w stodole żydowskiej dziewczynki, terror uznający świniobicie za akt sabotażu – wszystko to widziane oczami kilkulatka wychowanego w Warszawie. Potem pierwsze kontakty z NKWD, które organizują w makowskim domu swoją bazę. I niezwykle celne obserwacje radzieckiego oficera politycznego, który sam nieudolnie ukrywa własną przeszłość. Choć jest wychowankiem domu dziecka, pamięta, że pochodzi z arystokratycznego rodu, a zdradza go biegła znajomość kilku języków i… dłonie. Zadbane, czyste. Kolejny przystanek to Ziemie Odzyskane. Warszawiacy nie mają dokąd wracać – stolica jest gigantyczną stertą gruzu. Decydują się na wyjazd do miejsca, do którego niewielu chce jechać. Słubice. Decyzją Stalina połowa niemieckiego miasta ma być odtąd polskimi Słubicami. Granicą: Odra. Podróż zajmuje parę tygodni. W docelowym mieście klimat trochę z Dzikiego Zachodu. Wszędzie ślady wojny, bitew. Zaminowane są nie tylko pola i drogi, ale także podwórka i pojedyncze domy. Nasz bohater angażuje się w harcerstwo. Jeszcze przepojone tradycjami patriotycznymi, z drużynowym biorącym udział w walkach na Woli. Pierwszy konflikt z nowymi…

Złudna gra – Iga Karst
Przeczytane / 28/01/2012

Polski kryminał ma się świetnie! Autorka jest młodziutką pisarką – rocznik 85 – ale już ze sporym dorobkiem. Niestety, nie znam, nie czytałem – po „Złudnej grze” wiem, że jak zobaczę w księgarni coś innego, pewnie kupię. W tej powieści widać dwie dominanty. Pierwsza to Wrocław – pisarze z tego miasta mają coś w genach, piszą bardzo podobnie, co nie jest akurat wadą. A po drugie, widać że Iga Karst zaczynała szlifować warsztat na „Panu Samochodziku”. To też nie jest wadą, jeśli właściwie do „Złudnej gry” podejść. Bo to kryminał. Powieść nie ma pretensji do niczego więcej, jak tylko zapewnienia paru godzin dobrej zabawy. I jeśli tego oczekujemy siadając do lektury, nie będziemy zawiedzeni. Fabuła? Jak w kryminałach, nie wypada zdradzać zbyt wiele. Można jednak powiedzieć, że chodzi oczywiście o pewien „skarb”, o złych i dobrych ludzi, a na końcu i tak się okaże, że jest dokładnie na odwrót. 🙂

W sobotę rabin pościł – Harry Kemelmann
Przeczytane / 24/01/2012

Nie był to eksperyment, tylko impuls. Patrzę na okładkę, a tam „Detroit Press” mówi, że to „absolutny top powieści detektywistycznej”, „Bestsellers”: „najwyższa jakość”, „The New York Times”: „Świetnie opowiedziana super historia”. I cena 2,99, no to pomyślałem: raz kozie śmierć. Dało się to arcydzieło przeczytać w dwa wieczory. Refleksji nie wzbudziło, więc łączna liczba godzin spędzonych na pokucie: pewnie z 7. Nie jest źle. Rabin Small ma swoją synagogę, żydzi swoje problemy, miasteczko ma zaś atmosferę koronowską. Trup samobójcy budzi emocje, choć od razu wiadomo, że to nie samobójca. Wiadomo że za bił X, ale się okazuje, że Y. Jest małe miasteczko, dobry policjant, ładna wdowa, sygnalizowane czerwonymi kreskami fałszywe tropy w które nie zabłądzi nawet najbardziej naiwny czytelnik i dobry policjant, który wszystkim na lewo i prawo opowiada o sprawie, którą prowadzi. Kontekstów, tła, klimatu po prostu – poza kilkunastoma żydowskimi wyrazami: brak. Nie wiem, czy media amerykańskie są na takim poziomie uzależnienia od wydawców, czy po prostu tamtejszy rynek literacki jest aż tak spustoszony. To jest powieść, która nie ma ambicji bycia epokową, to kryminał, który ma przykuć na krótką chwilę uwagę, jak kurtyzana, uwieść i porzucić. Ale to jest panna prostolinijna do granic możliwości, naiwna, głupiutka, a…

Derdowski jak zwykle: o samotności i agentach
Przeczytane / 20/01/2012

Wstyd” to kolejna powieść Krzysztofa Derdowskiego, która pokazuje czym jest tak naprawdę samotność. Już od pierwszej powieści Krzysztofa Derdowskiego – „Znikanie” – na głównym planie była samotność. Bohaterowie jego opowieści są egocentrykami, tworzącymi jak biskup Berkeley czy wieki później Ludwik Wittgenstein własny, oryginalny i jedyny świat. Wcześniej, w „Robalu”, „Chłodzie” i „Nagiej” zawsze tworzył postaci oderwane od świata. Samodzielne, autonomiczne języki. Bohaterka powieści „Naga” była profesorką, tak samo jak bohater „Wstydu”, ale to nie profesja, a samoświadomość, autoerotyzm i auto-język powodowały ich samotność. Bo Derdowski wciąż opowiada historię samotności, podlanej krytyką nierozliczonych czasów socrealizmu (zwanego przez solidarnościowców „komunizmem”) i faktycznej kreacji III RP przez ludzi po czubek sumienia uwikłanych w PRL. Ale opowiada tę historię nie przez pryzmat histerii i rozliczeń historycznych, ale ludzkich dramatów. Czy tak samo dramatyczną postacią byłby amerykański profesor historii XX wieku, jak Krzysztof, bohater „Wstydu”? Pewnie tak, bo w kontekście polowań na czarownice i Anny Chapman zbudowałby podobną narrację. Krzysztof jest profesorem zgłębiającym brudy literatury socrealistycznej. Samo to, że podobnie jak bohaterka „Nagiej” szczypie elity dzisiejszego mainstreamu, spycha tę powieść do drugiego obiegu. Znając autora, nie dam trzech złotych na to, że nie jest to kolejny zabieg marketingowy. Bo jak pokazuje „Wstyd”, wszystko może się…