Witajcie w Ciężkich Czasach
Przeczytane / 19/12/2011

Edgar Lawrence Doctorow – nie znam nic innego autorstwa tego pisarza. Ta jedna, jedyna powieść gdzieś na półce szukała swojego czasu, i znalazła. Osada na zachodnich rubieżach Stanów Zjednoczonych, w czasach gorączki złota. Burmistrz, który jest burmistrzem bo nikt inny albo nie potrafi pisać, albo nie ma ochoty na robotę społeczną bez wynagrodzenia, ma wizję stworzenia miasta. Miasta, które nazywa „Hard Times”. Poznajemy tę malutką, zaledwie kilku-kilkunastodomową mieścinę w tylko na parę chwil. Bo wówczas właśnie przyjeżdża tam Zły Człowiek z Bodie. On jeden zabija, gwałci, pali i zostawia zgliszcza zapowiadając, że jeszcze kiedyś tu wróci. Co robi Burmistrz, który w momencie decyzji nie tylko nie potrafi postawić tamy przemocy, ale – co gorsze! – zostaje upokorzony przez Złego i zostawiony przy życiu? Próbuje odbudować miasto. Czując oczywiście, że Zły naprawdę kiedyś wróci. Przeczytałem tę powieść parę dni temu i wciąż się zastanawiam, o czym ona jest. O strachu, o fatum i tej najbardziej dramatycznej chwili w życiu każdego mężczyzny, kiedy ma świadomość, że nie potrafi, nie jest w stanie przeciwstawić się Złu. Także ze strachu. Ale nie tylko o tym. To także doskonała powieść o rodzinie. Dziwacznej, pokracznej rodzinie, której nic nie łączy. Burmistrz mieszka z dziwką, której nie…

Lepiej z mądrym zgubić, niż z głupim znaleźć – „Ołówek” Raymond Chandler
Przeczytane / 08/11/2011

Zacząć trzeba od tego, że Raymond Chandler był wielki. Bardzo wielki. A już Marlowe był największy. I co z tego, że książczynę da się przeczytać czekając na omlet ze szpinakiem w barze „Kaprys”? Ta malutka, skromna, niepozorna powiastka naprawdę przykuwa jedynie na parę chwil. Tak naprawdę, to jest opowiadanie. Wydane jak książka. Tym razem prywatny detektyw Phillip Marlowe ma zadanie: wyprowadzić z miasta gangstera, na którego Organizacja wydała wyrok śmierci. Niebawem taki sam wyrok – naostrzony ołówek – dostaje w prezencie sam Phillip Marlowe. Oczywiście, Chandler wszystko komplikuje, ale tak się spieszy, że trochę mam wrażenie, że ukradł mi sporo przyjemności. Marlowe jak zwykle jest pijakiem i kobieciarzem, jak zwykle trochę ratują mu dupsko koledzy z policji, a trochę zakochane po uszy kobiety. Jednak w „Ołówku” wszystko to jest napisane zbyt szybko, zbyt niechlujnie. Jakby Chandler spłacał po prostu rachunek za porządną popijawę w tanim barze. Szybko, bez kombinowania, bez polotu.  Tym niemniej, czasem warto przeczytać jedną z najsłabszych powieści genialnego pisarza, niż zmęczyć się nad najlepszym dziełem pisarza słabego. A Chandler był wielki. Bardzo wielki 🙂

Lekko, przyjemnie, z niedosytem – „Koniec świata w Breslau” Krajewskiego
Przeczytane / 07/11/2011

Wszyscy ostatnio piszą kryminały, to chciałem zobaczyć, jak to robi ponoć najlepszy obecnie pisarz tego gatunku w Polsce. Traf chciał, że ta powieść przeleżała u mnie na regale ładnych parę lat. „Koniec świata w Breslau” jest bez wątpienia dobrą, konkretną, rzemieślniczą powieścią. Jest intryga, wątki jak po sznurku prowadzą do zaskakującego (?) finału. Cała powieść jest tak poprawna, że aż mnie razi. Wiadomo, żeby się sprzedało musi być przemoc (ale bez przesady), seks (tyleż namolny, co zwyczajnie mało atrakcyjny), czasem przekleństwa (ale oczywiście stylizowane). Mam wrażenie, że pisząc tę powieść autor miał przed sobą przyklejone kartki z tymi wyrazami. I co spojrzał, to wybierał: dość losowo. Ale żeby nie skłamać: to się czyta naprawdę dobrze. Od razu po przeczytaniu można odłożyć i zapomnieć, tylko czy w kryminałach chodzi o coś więcej? Na miły Bóg, to nie jest proza roszcząca sobie pretensje do konkurowania z Dostojewskim. Kryminał ma na parę godzin zapewnić rozrywkę na możliwie wysokim poziomie. Tyle i aż tyle. Krajewski to robi doskonale. Dużo atrakcyjniejsza jest zapewne proza Krajewskiego dla kogoś, kto jest jakkolwiek związany emocjonalnie z Wrocławiem. Ja mam raczej kiepskie wspomnienia z bardzo nielicznych kontaktów z tym miastem, więc nie czuję klimatu tych opowieści. Czekam z utęsknieniem…

Kradli polskie dzieci – „Janczarowie XX wieku” Romana Hrabara
Przeczytane / 07/11/2011

Nie wiem, czy jest sens i w ogóle możliwość gradacji zbrodni. Gdyby jednak spróbować, to zamordowanie dziecka jest dla mnie zbrodnią straszliwszą niż zamordowanie dorosłego. Gdzie w tej potwornej hierarchii byłaby kradzież dziecka? A kradzież setek dzieci? Tysięcy dzieci? Jaki koszmarny sen musiał mieć Heinrich Himmler kiedy wymyślił Lebensborn, organizację której celem na ziemiach polskich było metodyczne, zaplanowane i bez emocji wykonane porwanie tysięcy małych dzieci. Niemowlęta i dzieci do wieku ok. 10-12 lat były najpierw badane przez hitlerowskich lekarzy. Jeśli w ich opinii nadawały się na aryjskich rycerzy – były porywane i przewożone na terytorium Rzeszy. Po błyskawicznym i bezlitosnym „niemczeniu” trafiały do niemieckich rodzin pod zmienionymi imionami, nazwiskami i życiorysami. Wiele niemieckich rodzin prawdopodobnie nie miało świadomości, że dostaje do adopcji – tak częstej podczas wojny – kradzione, porwane dzieci. Ale wiele dzieci pamiętało mowę ojców, starsze dzieci pamiętały dramat rozłąki z rodzicami. Po wojnie bywało różnie. Wiele dzieci wróciło do ojczyzny, do rodzin. Niektóre – tylko do ojczyzny. Bardzo wiele dzieci nie zostało odnalezionych. Lebensborn bardzo skrupulatnie fałszował życiorysy. Do tego stopnia, że do dzisiaj nie wiadomo tak naprawdę o jakiej skali mowa. Dzieci porywano w różnych okolicznościach. Urodzone w obozach koncentracyjnych, obozach pracy, na robotach w…

Dzieciak z hełmem na nosie – „Zbrojne dzieciństwo” Stefana Tomaszewskiego
Przeczytane / 02/11/2011

Tak autentycznego, bo nawet kiedy fantazjuje robi to uroczo autentycznie, dokumentu na temat powstania warszawskiego jeszcze nie czytałem. Dokumentu oczywiście w sensie relacji uczestnika. Na ile autor pisał korzystając z własnej pamięci, a na ile z wyobraźni, trudno dzisiaj wyrokować. Ale tak właśnie mogła wyglądać codzienna rzeczywistość w powstańczej Warszawie. A na pewno tak mógłby wyglądać scenariusz rewelacyjnego, trzymającego w napięciu do ostatnich sekund filmu. W czasie powstania Tomaszewski miał 12 lat. Rwał się do walki, choć oczywiście nie wiedział za bardzo co to faktycznie oznacza i rzecz jasna nie był początkowo brany na serio przez powstańczą brać. Jednak jest dziecięcy absolutny brak strachu, znajomość miasta, wreszcie spryt i tupet doprowadziły do tego, że nie tylko dostał upragnioną opaskę, ale i ręcznej roboty granaty. Pistolet ukradł koledze, powstańcowi. Niesamowicie atrakcyjne jest dla czytelnika samo tło opowieści. Częściowo już zrujnowana, spalona Warszawa, w której życie toczy się pod ziemią. Ciągi połączonych przejściami piwnic tworzą alternatywne miasto, w którym żyją tysiące zwykłych warszawiaków. W zdecydowanej większości są to osoby starsze, schorowane, inwalidzi, ale także kobiety, również w ciąży. Zdarzają się także mężczyźni, dla których nie starczyło broni. A tej nie starczało dla nikogo. Jeśli w kilkuosobowym oddziale były do dyspozycji dwa pistolety,…

„Dziewięciu na rozkaz”, czyli dlaczego Wójtowicz zginął w odmętach historii
Przeczytane / 26/08/2011

Czasem lubię poczytać – jak pewnie zauważyliście – fabularyzowaną propagandę czerwonych, z okresu głównie od lat 60 do 70. Ale czasem zdarzają się takie książki jak „Dziewięciu na rozkaz” Krzysztofa Wójtowicza, którą wydano w 1983 roku. Kontekstem powieści jest to, że mnóstwo literatów, czy raczej „literatów”, świetnie żyło w czasach komuny z pisania propagandówek. Niektóre (jak seria z tygrysem) były nawet ciekawe, ale zdecydowana większość to był dramat nie tylko pod względem ideowym, totalnego zakłamywania historii, ale też po prostu czystej grafomanii. I teraz proszę sobie wyobrazić, w roku ogłoszenia stanu wojennego, kiedy Papież Polak i Solidarność sprawili, że nie można było już dłużej udawać, że wszystko jest w porządku, Ministerstwo Obrony Narodowej ogłasza konkurs literacki. I Krzysztof Wójtowicz pisze powieść, która zostanie wyróżniona. To nie mogło się skończyć dobrze. „Dziewięciu na rozkaz” to powieść, która mogłaby być powieścią genialną. Pomysł jest może nie oryginalny, ale doskonały. Oto jesteśmy towarzyszymy 1 Armii Wojska Polskiego, która – w styczniu 1945 roku – idzie ramię w ramię z radzieckimi przyjaciółmi zdobyć Berlin. Ale nie akcja, nie „dzianie się” jest tutaj najważniejsze. Ba! Akcji nie ma tutaj prawie w ogóle. Osią powieści jest decyzja, którą musi podjąć dowódca: kto z dziewięciu podwładnych ma…

Zło wg Lagerkvista: Kat, Karzeł, Mariamne
Przeczytane / 15/08/2011

Par Lagerkvist dotknął zła. Przynajmniej tak mu się wydawało. „Kat” to opowiadanie z 1933 roku, powieść „Karzeł” (1944) powstała, kiedy świat zobaczył czym tak naprawdę jest zło. „Mariamne” to opowieść dużo późniejsza, z końcowki lat 60. Od Noblisty oczekiwałem analizy lub przynajmniej takiego opisu zła, bym zobaczył coś, czego wcześniej nie dostrzegłem. I talent Lagerkvista polega na tym, że krótko po lekturze nie wiem, czy jestem rozczarowany. Tę literaturę należy oceniać przez pryzmat czasu. My jesteśmy dzisiaj kompletnie zepsuci. Czego spodziewamy się po zbiorze tekstów pod wspólnym tytułem „Zło”? Po lekturze Orwella i Sołżenicyna, po obejrzeniu „Urodzonych morderców”? Ja przynajmniej doszedłem do kresu: epatowanie przemocą już nie zrobi na mnie wrażenia. Chciałbym jakąś analizę, skąd się bierze i czym tak naprawdę jest zło. Lagerkvist nie daje mi odpowiedzi. Przynajmniej nie wprost. „Kat” jest opowiadaniem opartym o kontrukcję, która przerosła młodego wówczas Lagerkvista. Oniryczna opowieść toczy się w knajpie. Na tle samotnie pijącego kata, biesiadnicy rozprawiają o naturze zła, o wyjątkowej mocy otaczającej wszystko, co dotknie śmierci: od katowskiego miecza, to ziemi w którą wsiąka krew skazańców. Jednak bez ostrzeżenia w tejże samej knajpie do kata uśmiechają się przystojni dżentelmeni, w tle gra jazzowy zespół. Jak się domyślamy, faszyści katują i…

Naiwność i prawda (Habermasa „Działanie komunikacyjne”)
Przeczytane / 13/08/2011

Jurgen Habermas to jeden z bardziej intrygujących mnie filozofów języka. Niby marksista, a niegłupi 🙂 Jego „Działanie komunikacyjne i detranscendentalizacja rozumu” to wywód, do którego wracam regularnie co parę lat. Idąc tropem Wittgensteina, trzeba uznać, że Habermas to naiwniak. Ale nie głupi naiwniak. Habermas nie bawi się w schodzenie do źródła wszystkiego, on większość najważniejszych w filozofii sporów zostawia na boku. Po prostu przyjmuje, że istnieje obiektywny świat pozajęzykowy, że istnieją podmioty potrafiące w jakiś sposób przekraczać swoje idiolekty, że sensem komunikacji jest porozumienie. Dziwak, ale ciekawy. Habermas jest głęboko przekonany, bez większej potrzeby dowodzenia, że komunikacja jest oparta na racjonalności. Zostając na jego poziomie badania świata, to zdanie jest oczywiste. Komunikacja językowa jest niemożliwa między mną a wariatem. Tylko że wejście na poziom niżej otwiera spiżarnię pytań: skąd wiemy, jaki język i jaki świat jest tym za przeproszeniem prawdziwym? Habermas chyba – nie wprost – zakłada, że argumentem ma być powszechność sądów. Sugeruje to swoim terminem „działań regulowanych przez normy”, działań językowych oczywiście. Ale to rzecz jasna bzdura, bo zakłada normy, które zna i świadomie łamie wariat.

Szarańcza
Przeczytane , Z kapelusza / 13/08/2011

Nie lubię tego całego upalnego nudziarstwa gości pokroju Marqueza. Ale jakoś, zupełnie przypadkiem, połknąłem „Szarańczę”. Ta powieść, to tak naprawdę pierwsza większa rzecz późniejszego Noblisty. Zabrałem się za to na spacerze, kiedy Jeremiasz był łaskaw przysnąć. Wciągnęło. Może dlatego, że Marquez jeszcze nie umiał koncertowo nudzić 😉 „Szarańcza” to opowieść o małym miasteczku, Macondo, które wir historii i biznesu odnalazł, przeżuł, połknął i wydalił. Osią powieści jest historia przybysza, który jest lekarzem. To dziwak i samotnik, którego nienawidzi całe, prawie opustoszałe miasteczko. Lekarz odmówił onegdaj pomocy jednemu z mieszkańców. Teraz, kiedy został odnaleziony martwy w swoim zapuszczonym mieszkaniu, ludzie chcieliby widzieć, jak gnije bez niczyjej pomocy. Taka zemsta. Jednak pułkownik – dziwny przyjaciel, który kilka lat gościł lekarza w swoim domu – zmusza rodzinę, by wspólnie dokonać pochówku. Historia opowiadana na trzy głosy: pułkownika, jego córki i wnuka wbija się w pamięć w niecodzienny sposób. Emocje, nastroje, wrażenia – tylko to pozostaje po lekturze. Wydarzenia są najmniej istotnym elementem opowieści budowanej przez Marqueza. Wrócić do tego raczej sam sobie nie polecam. Ale jako wytchnienie między poważniejszymi tekstami – jak najbardziej.

Wobec czasów pogardy
Przeczytane / 18/04/2011

W kontekście okupacji hitlerowskiej często używamy określenia „państwo podziemne”, podobnie zresztą jak później – w czasach Solidarności. Te dwie sytuacje są jednak krańcowo różne. „Wobec czasów pogardy” pokazuje dobitnie, że nawet nie ma co porównywać tych dwóch nielegalnych wobec okupanta struktur. Okupacja przynajmniej mi kojarzy się z bezwzględnym terrorem i prawie totalną inwigilacją. Może to kwestia mojego bydgoskiego podwórka, gdzie liczba folksdojczów była dużo wyższa niż na Mazowszu. Pomijając te kwestie, można odnieść wrażenie, że podziemne struktury polskiego państwa składały się z niedobitków wojska podzielonych na liczne, zwalczające się wzajemnie armie – AK, GL, BCh… Tymczasem mimo masowych egzekucji patriotów i inteligencji kwitło polskie życie. I to nie tylko w Warszawie, ale nawet w Oświęcimiu i Brzezince. „Wobec czasów pogardy” pokazuje całe spektrum podziemnego państwa, bez wnikania w szczegóły administracyjno-formalne, a skupiając się na wymiarze praktycznym. Polskie państwo funkcjonowało prawie na każdej płaszczyźnie równolegle do struktur okupacyjnych. Podziemne wojsko, policja, sądownictwo, edukacja, służba zdrowia, media, opieka społeczna, kultura – wydaje się to niemożliwe, ale wszystkie te aspekty państwowości działały nad wyraz sprawnie. Oczywiście: każdego dnia któreś ogniwo ginęło na ulicy, na Pawiaku, w komorze gazowej. Ileż trzeba było determinacji i jakież skuteczne musiały być procedury, żeby podziemne państwo mogło przetrwać…